sobota, 31 sierpnia 2013

"Dziewczyny atomowe " Denise Kiernan - pfff, ale z nich bohaterki


Wszyscy wiemy, co to jest bomba atomowa, wiemy też, że w czasie II wojny światowej zrzucono dwie takie na japońskie miasta, wiemy też, że to była olbrzymia tragedia. Ale jak do tego doszło, mało kto wie. Ok, mówię za siebie - mało co wiedziałam. A teraz wiem więcej.

Ponieważ Denise Kiernan przeprowadziła porządny wywiad środowiskowy, pogrzebała w dokumentach, mapach, zdjęciach, porozmawiała z ludźmi, którzy to przedsięwzięcie pamiętali i brali w nim udział - i napisała książkę.

Szkoda, że to nie jest dobra książka. Bo to dla mnie nie jest dobra książka, mimo tylu starań. Owszem, zawiera wiele ciekawych informacji - dowiedziałam się na przykład, że na polecenie rządu amerykańskiego na potrzeby projektu wymieciono jakby miotłą z ogromnego terenu całe rzesze mieszkańców, teren oczyszczono i wybudowano tam fabryki, biurowce i budynki mieszkalne. Całe miasto! Do miasta spędzono kolejne rzesze, ale już wyselekcjonowane pod kątem przydatności (nie, nie do spożycia, do projektu), otoczono to wszystko murem, na wierzch narzucono siatkę tajemnicy państwowej. I postawiono cel: wyprodukować bombę.
Bombę wyprodukowano, zrzucono na Japonię. Voilà! Cel osiągnięty.
Tak więc informacyjnie i edukacyjnie całkiem zadowalająco.

Niestety język, jakim jest napisane to dzieło, jest drętwy i suchy. Zaś zabieg, żeby "niby" głównymi bohaterkami uczynić kobiety, kompletnie nie wyszedł. Miało być ludzko i przystępnie, co? Żeby przeciętna amerykańska dziewczyna czytająca "Dziewczyny atomowe" pomyślała: "A niech to, gdybym żyła w tamtych czasach, też mogłabym być atomową dziewczyną!". Temu chyba miały służyć wstawki o butach tonących w błocie, o ciężkiej pracy po kilkanaście godzin, o rodzinach pozostawionych za murem i bułeczkach pieczonych na blaszkach z odpadków.
Infantylne to, sztuczne i jakby doczepione na siłę, żeby na czytelników złapać więcej osób niż tylko te, które są istotnie zainteresowane tematem.

Poza tym całkiem niedawno miałam w rękach inną książkę  o dziewczynach biorących udział w wojnie: "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Swietłany Aleksijewicz - i kontrast między tylko kobietami uderzył mnie jak obuchem.

Rosjanki zbierały z pól bitewnych poszarpane ciała swoich kolegów, maszerowały, aż im spodnie przemoczone krwią poobcierały nogi do krwi, topiły swoje dzieci w błocie... a Amerykanki z wielkim poświęceniem w błocie Oak Ridge topiły swoje pantofle, przekręcały pokrętła przez szesnaście godzin zmiany i musiały znosić to, że szminki są w tekturowych, a nie metalowych opakowaniach.

 Pff, mówiłam sobie pod nosem podczas czytania, pfff, mówiłam wciąż, ale z nich bohaterki, pfff. Wiem, że źle robiłam, bo przecież tak nie można porównywać, to inne światy i prawie inne wojny - ale nie mogłam się powstrzymać od porównywania. Mea culpa. Amerykanki zdały mi się sztucznie windowane na piedestał.

Dlatego uznałam, że to nie jest dobra książka. Gdyby ograniczyć się w niej do porządnego i kompleksowego opowiedzenia o mieście na pustkowiu, o wzbogacaniu uranu i o produkcji bomby - bez tego zbędnego familiarnego patetyzmu - wtedy byłaby to książka o niebo lepsza.

"Dziewczyny atomowe " Denise Kiernan, tłumaczenie Mariusz Gądek, Znak, 2013.

Dziewczyny atomowe [Denise Kiernan]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

2 komentarze:

  1. Teraz to mnie dopiero zaintrygowałaś! Pierwszy raz słyszę podobną opinię o tej książce! Miałam odczekać, aż wrzawa wokół tej książki ucichnie, ale chyba nie wytrzymam i przeczytam jak najszybciej. Ciekawa jestem, jakie będą moje wrażenia.
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wrzawa, bo wydawnictwo sporo egzemplarzy rozesłało. Tak sądzę.

      Usuń