niedziela, 9 sierpnia 2009

"Komu bije dzwon" i "Cień Montezumy"


Ernest Hemingway i Bolesław Mrówczyński wzięli na tapetę podobny motyw. Do kraju wstrząsanego wojną przybywa obcokrajowiec i bierze udział w walkach. To nie jego wojna, więc nie musi, tylko chce. W "Cieniu Montezumy" tym obcokrajowcem jest polski powstaniec (z powstania styczniowego 1863) Ludwik Jankowski, który w ramach wynaradawiania i za karę, siłą został wcielony do wojsk francuskich, okupujących Meksyk. Ucieka on z wojska i przyłącza się do zwolenników prezydenta Juareza. W "Komu bije dzwon" to Amerykanin, Robert Jordan, specjalista od materiałów wybuchowych, walczący po stronie republiki w wojnie domowej w Hiszpanii. Mrówczyński swojego powstańca obdarza cechami charakteru godnymi mitologicznego herosa. Jankowski szlachetnie przeciwstawia się okupantowi, walczy jako republikanin, zdobywa posłuch w oddziale i zostaje jego dowódcą. Zakochuje się w miejscowej dziewczynie, ale w imię wyższej konieczności (walka o niepodległość) i męskiej przyjaźni (jego przyjaciel też się w niej zakochuje) nie mówi o tym ni słowa i rusza w bój. Dociera do prezydenta Juareza, oczywiście swoją prawością i szlachetnością zdobywa migiem jego zaufanie, przybiera nowe nazwisko, z narażeniem życia organizuje sieć poczty powstańczej - słowem, wszędzie go pełno, jest doskonałym dowódcą i człowiekiem - wcielony IDEAŁ. Na prywatę pozwala sobie dopiero po wojnie i jedzie po ukochaną dziewczynę - jeszcze z taką pewną nieśmiałością, sam prezydent musi go utwierdzać w przekonaniu, że można, trzeba i warto! Ratunku. Tacy ludzie nie istnieją, ja rozumiem, że wyidealizowany obraz bardziej przemawia do młodego czytelnika, ale od tych samych pozytywów, za przeproszem, może zemdlić. Hemingway akcję umieszcza w górach, Robert ma wysadzić w powietrze most o znaczeniu strategicznym i to jeszcze w ściśle określonym momencie. Wcale nie jest herosem, bohaterem. Zakochuje się w miejscowej dziewczynie i natychmiast bierze ją w objęcia (bo kto wie, co zdarzy się jutro). Ze ściśniętym gardłem podejmuje decyzje, które skutkują śmiercią republikanów, ale je podejmuje, bo nie ma innego wyjścia. Popełnia błędy (bo któż z nas ich nie popełnia) i żałuje za nie. Życie, po prostu życie. I to wszystko dzieje się w ciągu czterech dni, nic nie mdli, wszystko porywa. Kocham pana, panie Hemingway!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz