wtorek, 15 września 2009

"Wurt" "Pyłki" Jeff Noon

Na okładce szumnie napisane „nowy P.K.Dick!” czy coś podobnego, co mnie od razu nastroiło dość nieufnie, a cóż to za szmira, że aż tak grubymi nićmi trzeba ją reklamować? I tu najmocniej przepraszam autora, albowiem po przeczytaniu okazało się, że wcale nie szmira, a ten tekst z okładki to zapewne wytwór półmózgich marketingowców.

Wurt to odjazd. Wsuwasz piórko w usta i odlatujesz, śnisz, przenosisz się do innego świata, jakże podobnego do gibsonowskiej cyberprzestrzeni. Ale Noon poszedł dalej, bo cyberprzestrzeń, jakby nie było dla nas, ludzi dwudziestego pierwszego wieku, jest czymś normalnym, znanym i obłaskawionym, a jego wurt to odjazd, inny świat, zupełnie inny. Niby to świat snu, ale jakże snu, skoro można się tam zagubić, jak siostra głównego bohatera. Czyli że sen staje się prawdziwy i realny. A że równowaga w przyrodzie musi być zachowana, zamiast dziewczyny z wurtu wypada obcy. I aby ją odzyskać, jego trzeba tam z powrotem wsadzić, to nie jest wcale łatwe. Zakręcone? A jakże!

Do zakręconej, lekko psychodelicznej fabuły Noon dodaje postacie. Ale jakie! Nie ma tak, że bohaterami są wyłącznie ludzie. Świat poszedł dalej, era Płodności zrobiła swoje, rozbudzony popęd zaowocował takimi mieszańcami jak widmoludzie, roboludzie, robopsy, ludziepsy... Na początku to trochę szokuje, potem już nie. Potem rozwija się akcja, wciąga i kibicujemy Skrybie (wspomniany już wcześniej główny bohater) w poszukiwaniach Desdemony i nawet już tak bardzo nie zwala nas z nóg, gdy się dowiadujemy, że Skryba darzy Desdemonę miłością wcale nie braterską, w końcu przecież związki między siostrą a bratem zdarzają się, a co. I dzieci z tych związków również się zdarzają, a to, że poczęte zostają w wurcie, czyli w innym świecie, to również normalka. Co prawda autor usiłuje nam wmówić, że nie (analogia z cyberprzestrzenią, nie ma jeszcze dzieci poczętych z cyberseksu), ale nie nas, starych czytelników, na takie plewy!

Gdy już się uporałam z „Wurtem” przeszłam od razu, za ciosem, do „Pyłków”. Luzacko podeszłam, no bo czymże jeszcze Noon może mnie zaskoczyć? Ale dał radę. Dorzucił do mieszańców jeszcze florę, połączył, zamotał, zakręcił. Wmieszał nekrofilię. Dał istotom z wurtprzestrzeni tęsknotę za światem realnym, wyszła z tego wojna, gdzie główną bronią stał się katar sienny, a pojęcie „być zakichanym na śmierć” stało się dla mnie przerażające. A to wszystko ładnie splecione w wątku kryminalnym, rodzinnym, armagedonowym i co tam jeszcze chcecie.

Nie, Noon to nie Dick. Ale ma coś w sobie. Pazur taki. Wyobraźnię, rozmach. On nie boi się pisać – to naprawdę fajne. Polecam.

P.S. Napisał coś jeszcze, co nawiązuje do „Alicji w krainie czarów” i „Alicji po drugiej stronie lustra”, no no, jak mi wpadnie w łapki, nie omieszkam przeczytać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz