Najpierw o filmie, jaki nakręcono na podstawie tej książki:
Za pierwszy tego typu film powstały za naszą wschodnią granicą uznaje się produkcję „Aelita” z 1924 roku w reżyserii Jakowa Protazanowa. Było to oparte na powieści Aleksandra Tołstoja widowisko fantastyczne, którego akcja rozgrywała się po części na Marsie, a po części w realiach sowieckich. Głównym bohaterem filmu był inżynier Łoś, który pracował nad latającą maszyną, która mogłaby zabrać go na Czerwoną Planetę. Nie przyświeca mu jednak wielka idea odkrywcy, chce on po prostu uciec od nękających go problemów. Razem z nim wyrusza w kosmos czerwonoarmista Gusiew, który zamierza krzewić ideały rewolucyjne na obcej planecie. Na miejscu inżynier Łoś poznaje i zakochuje się w pięknej władczyni Marsa – Aelicie.
Moje wrażenia:
Przeczytałam i osłupiałam. W zasadzie słupiałam już podczas czytania i to prawie od pierwszych stron i prawie do ostatnich. Mało która książka wprawiła mnie w taki stan pernamentnego osłupienia. Wyprawa na Marsa metalową kulą, znitowaną chałupniczo w szopie u domorosłego wynalazcy; czas podróży oparty na niesamowitych obliczeniach, że niby prędkość pojazdu w próżni wzrasta i wzrasta (Fizyko, litości!); mieszkańcy Marsa a jakże, ludzcy, powietrze, rośliny, miasta, waśnie, klasa robotnicza i rządząca...
To jakiś żarcik był? Przeniesienie rewolucji listopadowej czy tam październikowej w kosmos?
Na Boga, cóż za obłędna mieszanka z tego wyszła.
EDIT po latach: powyższe należy skwitować uśmiechem politowania: co ja tam napisałam? Głupoty. Trzeba mi było paru lat, by to zrozumieć i jeszcze paru, by ten dopisek poczynić. Tołstoj miał pewną wizję Marsa i to napisał, gdyby nie on, pewnie nie byłoby paru innych powieści, a te inne z kolei stały się iskrą natchnienia dla jeszcze innych. A tu przyszła przemądrzała baba z epoki, kiedy na Marsa latają sondy i z taką pogardą się wypowiada o autorze z wyobraźnią.
EDIT po latach: powyższe należy skwitować uśmiechem politowania: co ja tam napisałam? Głupoty. Trzeba mi było paru lat, by to zrozumieć i jeszcze paru, by ten dopisek poczynić. Tołstoj miał pewną wizję Marsa i to napisał, gdyby nie on, pewnie nie byłoby paru innych powieści, a te inne z kolei stały się iskrą natchnienia dla jeszcze innych. A tu przyszła przemądrzała baba z epoki, kiedy na Marsa latają sondy i z taką pogardą się wypowiada o autorze z wyobraźnią.
Jaka to wielka i nienaprawialna szkoda, że te wszystkie Tołstoje, Burroughsy, Bielajewy i Wellsy nie były tak mądre, jak autorka wpisu. Bo w takim przypadku na pewno napisałyby coś tak przemożnie wartościowego, że klękajcie narody. A już na pewno wiedzieliby, że na Marsie bez kombinezonu można umrzeć i rośliny tam nie rosną. Jakże ważną przestrogę niesie to dla współczesnych pisarzy SF: uważajcie! Bo np. ktoś napisze, że statek z bohaterami orbitował wokół gazowego olbrzyma w systemie gwiazdy Barnarda, a potem się okaże, że tam nie ma żadnego olbrzyma. I co? I wielki wstyd przed młodzieżą.
OdpowiedzUsuńO, cieszę się, że ktoś trafił na tak zapomniany wpis.
UsuńNie, jak patrzę na notkę powyżej, mądra nie jestem, wprost przeciwnie. Ale zmieniać już nie będę.