czwartek, 31 marca 2011
"Rycerz nieistniejący" Italo Calvino (czyli jak to jest istnieć siłą woli)
Wzięłam do słuchania, bo:
1. Czyta Karolina Gruszka, a ja kocham jej głos.
2. Napisał Italo Calvino, a z tym nazwiskiem pozytywnie mi się kojarzą "Opowieści kosmikomiczne"
Kolejność nieprzypadkowa!
Słucham więc, jak Gruszka czyta o tym, jak Karol Wielki dokonuje przeglądu wojsk, rozpływam się z zachwytu nad starannie wymawianymi końcówkami słów, aż tu nagle Karol natyka się na pustą zbroję, która mieni się rycerzem! To niemożliwe, myślę sobie, więc kiedy Karol zagląda pod przyłbicę, a tam rzeczywiście nic, otwieram buzię ze zdziwienia i już wiem, że trzeba sobie zwrotnicę przestawić, rozpiąć guzik pod szyją, a do herbaty dolać kapki rumu. W przenośni oczywiście, bo książki słuchałam w samochodzie, zobarazowałam nastawienie.
I z takim nastawieniem można słuchać o rycerzu imieniem Agilulf Emo Bertrandin z Guildiverny, którego nie było, a przez to, że go nie było, starał się być bardziej niż inni rycerze. Bardziej sumienny, bardziej skrupulatny, bardziej dokładny i rzetelny. Taki robocik, który ma wszystko zaprogramowane. Słuchałam też o zakochanej w nim wojowiczce, kobiecie rycerzu, Bradamancie, a także o młodym rycerzu Rambaldzie, który Agilulfa uważa za swego mistrza i mentora, a Bradamantę uwielbia i pożąda od pierwszego spojrzenia.
Mało zawikłane? Ależ nic nie szkodzi, albowiem podczas jednej z uczt wynika spór o rzeczywistą rycerskość rycerza Agilulfa, nabytą poprzez uratowanie dziewiczej księżniczki Sofronii z rąk zbójców czyhających na jej cześć niewieścią, gdyż wstaje nagle młodziutki rycerzyk Torrismond, głosząc, że uratowana dziewica nie była dziewicą, tylko jego matką (a miał wtedy kilka latek, takie pacholę). No i konsternacja. Jeśli uratuje się kobietę, która pierwszy raz ma już za sobą, to tytuł rycerski nie przysługuje!
Więc wyjeżdżają: rycerz Agilulf w poszukiwaniu Sofronii aby potwierdzić jej dziewictwo (po kilkunastu latach, tak), za nim wyjeżdża jego giermek Grdulu, zwariowany i nieco przygłupi, za nimi podąża Bradamanta, bo bez ukochanego żelaznego rycerza czy tam pancerza żyć nie może, za nią zaś Rambald z powodów analogicznych, a za nimi wszystkimi jedzie Torrismond, niby też szukać matki, ale tak naprawdę ojca, czy też ojców, czyli Rycerzy Świętego Graala.
Do tej pory jest ciekawie, jest zabawnie, jest wariactwo na resorach, tfu, na koniach. Ale od momentu wyjazdu jest jeszcze zabawniej, jeszcze ciekawiej - i były momenty, że w głos się śmiałam, cofając sobie o jedną czy drugą chwilę nagranie, bo chciałam przysłuchać się jeszcze raz. Absurd, groteska, mrugnięcie okiem do czytelnika (do mnie!) - o jeju, ale mi się to wszystko podobało!
Paradna książka w mistrzowskim wykonaniu, ze starannie wymyślonym i zrealizowanym zakończeniem. Mniam. No i ta smakowita Gruszka.
środa, 30 marca 2011
Witaj, Włóczykijko!
Dopiero co się żaliłam, że nie umiem sobie książki dobrać, a tu proszę - ledwo się zabrałam za "Księgę Diny" i pochłonęłam jak burza ćwierć powieści, to zaraz pocztą przybyła Włóczykijka, czyli "Ścieżki Avenidów" Agnieszki Grzelak i wsiąkłam w nią, odłożywszy "Księgę" na potem.
Lubię, kocham, jak mnie książki same znajdują. Mniam.
Lubię, kocham, jak mnie książki same znajdują. Mniam.
niedziela, 27 marca 2011
Och, przełamałam się w końcu.
Wczoraj wpisałam do kajeciku tytuł przeczytanego następnego "Kota, który..." i ze zdziwieniem popatrzyłam na wpis go poprzedzający: z pierwszego marca! Prawie cały miesiąc czytałam jedną książkę.
To wszystko przez "Kobietę z wydm", najcieńszą książkę z biblionetkowego stosiku, którą wzięłam do czytania i ugrzęzłam w niej jak w piasku. Czytałam stronę po stronie, z coraz większym trudem i w końcu, prawie już obezwładniona, odłożyłam na półkę. Ale złe już się stało. Wzięłam do ręki "Znak czterech" Doyle'a, przemęczyłam dwa rozdziały, odłożyłam. "Czytadła" Agnieszki Osieckiej przekartkowałam, szukając znanych sobie lektur, znalazłam dwie sztuki, odłożyłam. "Na południe od Brazos" McMurtry'ego - to powinno być ciekawe, pomyślałam, dwie strony mi wystarczyły, odłożyłam.
No dobrze, to może przejdę do swoich i popatrzę, co tam mam: świeżo kupiona "Galeria złamanych piór" Kresa, owszem, niby niezłe, ale to wciąż nie to!
Po audiobookach też tak macałam. "Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze" Veteranyi wzięłam skuszona Gruszką narratorką, ale smutek dziecięcych wspomnień powalił mnie na łopatki i żeby nie popaść w depresję, spróbowałam "Mojego drzewka pomarańczowego" Vasconcelosa, ale tam też dziecięca perspektywa, do której już się chyba trochę zraziłam (nie zawsze trafia się na takie "Życie przed sobą"). Z pomocą przyszedł stary dobry Kurt Wallander, pewniak czytelniczy.
Jeśli zaś chodzi o papier, to ratunkiem okazała się "Księga Diny" Wassmo. Z szybkością błyskawicy pochłonęłam 100 stron i chcę więcej.
sobota, 26 marca 2011
"Studium w szkarłacie" Artur Conan Doyle (czyli jak to się wszystko zaczęło)
Niniejszym ogłaszam, że rozpoczęłam czytanie ponad tysiącstronicowego tomiszcza otrzymanego niegdyś w prezencie, czyli "Księgi wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa". Ponieważ przeczytałam na razie jedno opowiadanie i odłożyłam tomiszcze na później, zamierzam wrażenia z lektury zamieszczać na bieżąco, bo przecież jak dojdę do końca, zapomnę, co było na początku :)
"Studium w szkarłacie" zaczyna się od opisu, jak doszło do tego, że doktor Watson i Sherlock Holmes zamieszkali razem. Dość przypadkowo - zetknął ich ze sobą ich wspólny znajomy, Stanford (były asystent doktora w szpitalu), wiedząc, że obaj poszukują taniego lokum. Wynajmują więc razem mieszkanie (w wyposażeniu jest gospodyni, tego zazdroszczę), a niedługo potem przytrafia im się pierwsza wspólna sprawa.
Podwójne morderstwo odbija się czkawką przeszłości, przy czym czytanie o motywach zbrodni, uprzejmie i drobiazgowo opisanych przez mordercę, zdało mi się daleko ciekawszym zajęciem niż czytanie o tym, jak Holmes rozwikłał zagadkę.
Przejechał się sir Doyle rzetelnie po mormonach, odmalowując ich w barwach taki ciemnych, że aż skóra cierpnie. Sekta! Z guru na czele, nikt nie może się sprzeciwić, całe zgromadzenie bez szemrania podporządkowuje się woli tego najwyższego czy tam Rady Starszych, czy jak to tam zwał. A nieposłuszeństwo karane jest definitywnie - śmiercią.
Toteż na kogoś, kto przeciwstawił się temu systemowi, patrzymy przychylnie, ba, wręcz usprawiedliwiamy zabójstwo. To taki popularny teraz zabieg, prawda? Wyciągnąć na wierzch wszystkie okoliczności łagodzące i usprawiedliwić zbrodniarza trudnym dzieciństwem na przykład... Ale przecież niepotrzebnie się irytuję. Jest różnica pomiędzy okrutnikiem zabijającym dla pieniędzy bez mrugnięcia okiem, a kobietą zabijającą męża dręczyciela. Na tych chyba polega praca wymiaru sprawiedliwości, prawda? Na ocenie wszelkich aspektów popełnionego czynu przed jego osądzeniem... No tak, troszkę odbiegłam od tematu.
A "Studium" warto przeczytać, jako wstęp do bogactwa przygód Sherlocka Holmesa i doktora Watsona.
środa, 23 marca 2011
"Gawędy o księgarzach" Zbysław Arct (pfuuu, pfuuu, zdmuchuję kurz!)
Książka wyszła w serii wydawniczej "Książki o książkach" (wydawnictwa Ossolineum), toteż nic dziwnego, że z ciekawością się za to złapałam. A jak już zaczęłam czytać, to miałam parę wieczorów podróży w czasie, bo jak inaczej nazwać czytanie o wymarłym gatunku? Czyli o księgarzach.
Bo prawdziwych księgarzy już nie ma - można by zaśpiewać parafrazując słowa piosenki. Dziś w księgarniach mamy właścicieli i ekspedientów. A kiedyś księgarz to był zawód wymagający odpowiedniego wykształcenia, doświadczenia, praktyki, a przede wszystkim - powołania. Miłość do książek przechodziła z ojca na syna/córkę - i tak przez pokolenia: wystarczy spojrzeć na rodzinę Arctów.
Nie byłabym sobą, gdybym po swojemu nie upstrzyła książki zakładeczkami. Spójrzmy na przykład na stronę 64:
"W dużej polskiej księgarni znajduje się kilkanaście tysięcy tytułów, a na przykład wielka księgarnia Foyles w Londynie posiada na składzie 5000000 tomów rozmieszczonych w 30 działach na półkach o łącznej długości 50 km".[1]
Znać tu lekki żal i tęsknotę, nie za Londynem czy obcojęzyczną księgarnią, tylko za tym wszystkim, co powoduje, że takie księgarnie są potrzebne: popyt, wydawnictwa, pisarze...
Bach, a na innej stronie nagle obrazek, który otwiera drzwiczki do mojej własnej skarbnicy wspomnień:
"[...] osobliwy barometr w postaci domku z dwoma wejściami po bokach. Z jednego z nich wysuwała się z zapowiedzią pogody kukiełka w postaci uśmiechniętej dzieweczki, z drugiego - z zapowiedzią słoty brodaty pustelnik w kapturze". [2]
Tam dzieweczka i pustelnik, a u mnie co? Krakowiak i krakowianka? Nie pamiętam. Mówiło się na to: baba i chłop. I działało jak trzeba. Cudownie, jarmarcznie piękne urządzenie, stawiane z dumą na telewizorze, wyparte dziś przez te nowoczesne elektroniczne stacje pogodowe albo i codzienną prognozę pogody po wieczornych wiadomościach. Moja mama zaś do tej pory ma taki stary barometr, w który się stuka, puk, puk i wtedy wskazóweczka lekko drga.
No dobra, wróćmy do książek i księgarzy. Z zaciekawieniem przeczytałam historię o tym, jak Maria Pruszkowska, autorka świetnej książki "Przyślę panu list i klucz" (i następnych), próbowała wydać swą pierwszą powieść, tę wymienioną właśnie. Posłała rękopis do któregoś wydawnictwa do Warszawy (chyba z litości autor nie pisze dokładnie, którego):
"Z Warszawy odpowiedziano, że »to się do druku nie nadaje«, natomiast Wydawnictwo Morskie skwapliwie podjęło się patronatu nad debiutem". [3]
Jakiś czas później, gdy już książka odniosła spektakularny sukces, pani Pruszkowska osobiście pojawiła się w owym wydawnictwie, gdzie zasypano ją wyrzutami, no jak to, dlaczego nie przyszła do nich, oni by ją wypromowali, że hej! Na to pani Maria wyciągnęła z torebki przytoczoną wcześniej odmowę na piśmie, którą starannie zachowała, zapewne na tę właśnie ewentualność. Uśmiechnęłam się z triumfem, być można jak i autorka w tamtym momencie. Bo bez pomocy zadufanych w sobie wydawców zdołała wydać bestseller. Nawiasem, i o tym pisze Arct:
"W krajach anglosaskich noszą nazwę bestsellerów, czyli »najlepiej sprzedających się«". [4]
Jak widać, z krajów anglosaskich przeszło to już na stałe do języka polskiego. Wot, ewolucja, język żyje, jak mówi Bralczyk.
Niektóre rzeczy natomiast się nie zmieniają, co stwierdziłam po przeczytaniu fragmentu:
"W latach 1930 lub 1931 socjalistyczny dziennik »Naprzód« wydał broszurkę pod tytułem »Co dały Polsce rządy marszałka Piłsudskiego?« Broszurka składała się z kilkunastu nie zadrukowanych kartek. Wszyscy zrozumieli »treść« broszurki, ale cenzura ją przepuściła, bo nie było co konfiskować". [5]
Dziś z tego samego pomysłu korzystają wydawcy, by wpychać ludziom książki pod tytułem "Wszystko, co mężczyźni wiedzą o kobietach". Stoi u mnie taka na półce, mąż dostał od znajomych w dniu naszego ślubu. Jak widać, mimo brody, dowcip wciąż krąży.
Bo ludzie kochający książki to (często) ludzie z poczuciem humoru, co udowadnia Ambroży Grabowski:
"Tomom tych [notatek] nadawał Grabowski żartobliwe, stosowne do swego pogodnego usposobienia, tytuły. Największą nazwał »Księgą Goliata«. Inne nosiły tytuły: »I to, i owo z przydatkiem niekiedy czego innego«, »Cokolwiek o czymkolwiek«, »Magazyn tego wszystkiego, co cierpliwy papier przyjąć zdoła«, »Rozmaite rozmaitości w chwilach próżniaczych zrobione i tym podobne«". [6]
Pfuuu, zdmuchnęłam kurz, a pod kurzem całkiem smakowita książka. Już ją puściłam w obieg na spotkaniu biblionetkowym.
---
[1] "Gawędy o księgarzach" Zbysław Arct, wyd Ossolineum 1972, s. 64
[2] Tamże, s. 67
[3] Tamże, s. 165
[4] Tamże, s. 74
[5] Tamże, s. 190
[6] Tamże, s. 210
poniedziałek, 21 marca 2011
"Psy z Rygi" Henning Mankell
Skoro spodobał mi się Kurt Wallander po pierwszym razie, to musiałam sprawdzić, czy za drugim razem będzie tak samo dobrze. I było!
Zaczyna się posępnie, oczywiście. Jest zimno, wieje wiatr i pada śnieg, a szyper na kutrze przemytniczym dostrzega na morzu ponton z dwoma ciałami w środku. Trupy jak nic, zimne i sztywne. Ponton dociera do Ystad - i tak komisarz Wallander rozpoczyna śledztwo. Trudne i skomplikowane. Na tyle trudne, że do Ystad przyjeżdża major z Rygi, wiele bowiem wskazuje na to, że z Łotwy pochodzą zabici mężczyźni. Całkiem sympatyczna osoba ten major, polubiłam go, choć kopci papierosy jak komin, ale zanim zdążyłam go porządnie poznać, już ktoś go sprzątnął z tego łez padołu. Nie zdradzam tutaj jakichś straszliwych tajemnic fabuły, bo cała emocjonująca historia zaczyna się właśnie tutaj, od tego miejsca.
Kurt wypływa na szerokie wody polityki, przekrada się potajemnie przez granicę, posługuje się fałszywym paszportem, ukrywa się przed władzami, zakochuje się, działa w konspiracji, usilnie stara się uniknąć śmierci i równie usilnie próbuje rozwiązać zagadkę morderstwa majora.
Po raz pierwszy spotkałam się z takim szczerym i bezpardonowym opisem emocji targających duszę Wallandera, jak również sensacji szarpiących jego żołądek. Scena z blaszanym koszem na śmieci - przednia! Tragikomiczna i zapadająca w pamięć.
Jeszcze jakaś jedna czy dwie książki z serii i będę mogła pokusić się o sprecyzowanie, za co tak naprawdę lubię Kurta Wallandera.
sobota, 19 marca 2011
"Moja żona wiedźma" Andriej Bielanin (miłość jest dobra na wszystko)
Zirytowała mnie ta książka porządnie, tak, że chciałam, będąc już dobrze w połowie, rzucić ją w kąt. Przemogłam się jednak, doczytałam do końca i mogę rzec, że nie żałuję. Jednocześnie stwierdziłam, że ten autor to chyba nie dla mnie. Chociaż, po przemyśleniu (pisałam ten tekst na raty, więc miałam trochę czasu na przemyślenia), skłonna jestem dać mu jeszcze jedną szansę.
Główny bohater, Sierioża, poeta, zakochał się w dziewczynie, Nataszy, a ona w nim. Pobrali się, a potem się okazało, że ona jest wiedźmą. Miłość wszystko wybaczy, więc Sierioża przechodzi nad tym do porządku dziennego, kochając żonę nad życie i nie zwracając uwagi na to, że naczynia się same zmywają, a przy pełni księżyca Natasza znika na całe noce.
Sielanka kończy się, kiedy poeta wrzuca w ogień sierść, którą widzi na ubraniu żony, bo to jest właśnie magiczny talizman, który pozwala jej wędrować pomiędzy światami. Kojarzę bajkę, gdzie królewicz czy carewicz wrzucił do pieca żabią skórkę, należącą do ukochanej i ta już nigdy nie mogła przemienić się w żabę, została w ludzkiej postaci, ale tak się tym martwiła, że na dobre to wcale nie wyszło. Podobnie wyszło z Nataszą, tyle że ona nie została z mężem, tylko znikła gdzieś w alternatywnym świecie.
Od tego miejsca cała akcja kręci się wokół tego, jak Sierioża ma ją odzyskać, całą i zdrową, kocha ją bowiem nad życie. Mając do pomocy anioła i diabła (o przedziwnych imionach, wiecznie mi się te imiona myliły), skacze między światami, szuka, błądzi, zaczepia o średniowiecze, wędruje do piekła (taki Orfeusz z niego, a jakże, artysta, poetą jest wszak), błądzi po skandynawskiej mitologii w tę i z powrotem, ruchliwy jak mrówka w upalny dzień (żeby nie powiedzieć ostrzej). Właśnie to ADHD bohatera mnie zirytowało tak bardzo, że chciałam przerwać czytanie, ale uzmysłowiłam sobie, że on to wszystko z miłości (pisałam, że żonę kocha nad życie?), wzruszyłam się, westchnęłam i dokończyłam książkę. Z lekkim zawrotem głowy od mnogości wątków w powieści.
Mimo że dałam ocenę tylko 3,5 za ten chaos i lekki bałagan, który mi jakoś nie pasował i gryzł mnie w oczy, to jednak postać Sierioży, który za ukochaną gotów jest w ogień skoczyć, wzrusza me tkliwe niewieście serce. Mój mąż też na pewno by skoczył.
czwartek, 17 marca 2011
Najświeższy stosik - poczyniony wbrew postanowieniu, ale trudno, zaklepany, jest.
To wszystko przez Dzień Kobiet! Tydzień temu księgarnie internetowe kusiły darmowymi dostawami, toteż uległam (no co, w końcu jestem tylko słabą kobietą) i zamówiłam dwie paczki.
Aby we własnych oczach być usprawiedliwioną - że niby nic nie kupuję dla siebie - zakupy pracowicie rozdysponowałam.
"Tradycje polskiego stołu" Barbary Ogrodowskiej oraz "Mydło, czyli radzimy się powiesić" Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego - przeznaczyłam dla mojej Mamy.
"Dzieciozmagania" Kaz Cooke kupiłam oficjalnie dla męża, celem doedukowania się w trudnej sztuce wychowywania dzieci.
Do tego miały być jeszcze "Wynalazki Leonarda da Vinci" z wydawnictwa Debit z przeznaczeniem na prezent dla znajomego (oczywiście co by szkodziło przejrzeć przed wręczeniem, no nic, prawda?), ale okazało się, że zabrakło na stanie i w magazynie i u dostawcy i ogólnie nie ma. Toteż w tej cenie domówiłam sobie (chociaż mogłam po prostu zredukować zamówienie, ale jak już pisałam, mam słabą silną wolę) jeszcze dwie z gatunku s-f, bo traktowany ostatnio przeze mnie po macoszemu. "Galeria złamanych piór" Feliksa Kresa oraz "Vatran Auraio" Marka Huberatha.
Nic, tylko czytać! :)
środa, 16 marca 2011
Literatura - kobiety, te ulubione.
Zainspirowała mnie Padma w swojej notce Kobieta w literaturze, aby zrobić własny ranking tych postaci kobiecych znanych mi z powieści, które lubię, po trosze się identyfikuję, za które trzymałam kciuki podczas czytania.
1. Ania Shirley, po mężu Blythe (cykl "Ania" Lucy Maud Montgomery) - przeurocza, roztrzepana, z sercem na dłoni i rudymi warkoczami. Zaczytywałam się nią w dzieciństwie, a i później, gdy w rękę wpadł jakiś tom całkiem przypadkiem, nie odmawiałam sobie zanurzenia się w świat wysoko upiętych włosów, długich spódnic, małomiasteczkowych plotek i zwykłej, ludzkiej dobroci.
2. Skeeter, czyli Eugenia Phelan ("Służące" Kathryn Stockett) - podobnie jak Ania, ujęła mnie miłością do literatury, wewnętrzną uczciwością i wysokim wzrostem. Ludzie wyróżniający się czymś z grupy albo się tym dołują, albo szczycą, brawo, gdy umieją przejść od jednego do drugiego. Muszę nadmienić, że niebawem ta powieść wejdzie na ekrany i z pewnością ją obejrzę!
3. Ida Borejko (Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz) - o, znów rudzielec! Nerwowa, kapryśna, hipochondryczna Ida.Cenię ją za odwagę, chociaż ona sama uważa siebie za tchórza. Niesłusznie przecież, bo w powieści poświęconej jej właśnie okazuje wielki hart ducha.
4. Marjane ("Persepolis" Marjane Satrapi) - jako że to powieść (graficzna) autobiograficzna, trudno tu rozróżnić autorkę od bohaterki, zresztą chyba nawet nie trzeba. Dziewczynka, która rośnie i dorasta na oczach czytelnika w szarpanym konfliktami Iranie, a potem w obcej jej sercu Francji, ujmuje za serce.
5. Alicja (cykl o Joannie Joanny Chmielewskiej) - dlaczego nie sama Joanna? Ano jakoś tak - za miłość do wszelkiego zielska, za lojalność, za postawę pełną spokoju i godności.
6. Scarlett O'Hara ("Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell) - mało kto jej nie zna, prawda? Scarlett lubię za jej niepowstrzymaną energię i apetyt na życie. I za miłość do Tary i tę czasem irytującą kokieterię. To postać, która ewoluuje na oczach czytelnika. No i piękna ekranizacja...
7. Jane Eyre ("Dziwne losy Jane Eyre" Charlotte Bronte) - lubię Jane przede wszystkim za to jej czytanie gdzieś w kąciku, cichutko. Jakbym samą siebie widziała w dzieciństwie, uwielbiałam się zaszyć gdzieś, gdzie nie będzie mi nikt przeszkadzał i czytać. No i sekundowałam jej mocno, żeby w końcu znalazła swoją miłość i szczęście.
8. Thursday Next (cykl o takiej samej nazwie autorstwa Jasper Fforde) - kobieta o fantastycznym imieniu i nazwisku i o arcyciekawym zawodzie: jest detektywem literackim, a jej pierwsza sprawa (nam znana) to porwanie Jane! Tak, ktoś porwał Jane Eyre i miliony czytelników na całym świecie czytających właśnie tę powieść otwierają szeroko oczy ze zdumienia, gdy główna bohaterka znika ot tak. A Thursday ma za zadanie ją odnaleźć - i za to cześć jej i chwała!
9. Joasia ("Zawsze jakieś jutro" Janina Wieczerska) - to mało znana postać, ale mnie bardzo bliska. Niby zwyczajna dziewczyna, ale jakaś taka niezwykła. Uczciwa, delikatna... i zakochana w sposób taki, że uch.
10. Babunia Jagódka (cykl o Wilżyńskiej Dolinie Anny Brzezińskiej) - znacie, nie znacie? Jak nie znacie, to poznajcie, bo warto. Babunia jest wiedźmą czasami wredną i złośliwą, czasami ma przebłyski dobrego humoru, a tak naprawdę rozpaczliwie tęskni, nie powiem, za czym.
Do tego dochodzi jeszcze Kivrin z "Księgi Sądu Ostatecznego" Connie Willis, Smilla Jaspersen ze "Smilli w labiryntach śniegu" Petera Hoega, królowa brytyjska z "Czytelniczki znakomitej" Alana Benneta, Francesca z "Co się wydarzyło w Madison County" R. J. Wallera... Sporo by się nazbierało, jak tak się pomyśli. Dobrze jest mieć ulubione postacie. Pomyślę jeszcze o mężczyznach. I o dzieciach :)
1. Ania Shirley, po mężu Blythe (cykl "Ania" Lucy Maud Montgomery) - przeurocza, roztrzepana, z sercem na dłoni i rudymi warkoczami. Zaczytywałam się nią w dzieciństwie, a i później, gdy w rękę wpadł jakiś tom całkiem przypadkiem, nie odmawiałam sobie zanurzenia się w świat wysoko upiętych włosów, długich spódnic, małomiasteczkowych plotek i zwykłej, ludzkiej dobroci.
2. Skeeter, czyli Eugenia Phelan ("Służące" Kathryn Stockett) - podobnie jak Ania, ujęła mnie miłością do literatury, wewnętrzną uczciwością i wysokim wzrostem. Ludzie wyróżniający się czymś z grupy albo się tym dołują, albo szczycą, brawo, gdy umieją przejść od jednego do drugiego. Muszę nadmienić, że niebawem ta powieść wejdzie na ekrany i z pewnością ją obejrzę!
3. Ida Borejko (Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz) - o, znów rudzielec! Nerwowa, kapryśna, hipochondryczna Ida.Cenię ją za odwagę, chociaż ona sama uważa siebie za tchórza. Niesłusznie przecież, bo w powieści poświęconej jej właśnie okazuje wielki hart ducha.
4. Marjane ("Persepolis" Marjane Satrapi) - jako że to powieść (graficzna) autobiograficzna, trudno tu rozróżnić autorkę od bohaterki, zresztą chyba nawet nie trzeba. Dziewczynka, która rośnie i dorasta na oczach czytelnika w szarpanym konfliktami Iranie, a potem w obcej jej sercu Francji, ujmuje za serce.
5. Alicja (cykl o Joannie Joanny Chmielewskiej) - dlaczego nie sama Joanna? Ano jakoś tak - za miłość do wszelkiego zielska, za lojalność, za postawę pełną spokoju i godności.
6. Scarlett O'Hara ("Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell) - mało kto jej nie zna, prawda? Scarlett lubię za jej niepowstrzymaną energię i apetyt na życie. I za miłość do Tary i tę czasem irytującą kokieterię. To postać, która ewoluuje na oczach czytelnika. No i piękna ekranizacja...
7. Jane Eyre ("Dziwne losy Jane Eyre" Charlotte Bronte) - lubię Jane przede wszystkim za to jej czytanie gdzieś w kąciku, cichutko. Jakbym samą siebie widziała w dzieciństwie, uwielbiałam się zaszyć gdzieś, gdzie nie będzie mi nikt przeszkadzał i czytać. No i sekundowałam jej mocno, żeby w końcu znalazła swoją miłość i szczęście.
8. Thursday Next (cykl o takiej samej nazwie autorstwa Jasper Fforde) - kobieta o fantastycznym imieniu i nazwisku i o arcyciekawym zawodzie: jest detektywem literackim, a jej pierwsza sprawa (nam znana) to porwanie Jane! Tak, ktoś porwał Jane Eyre i miliony czytelników na całym świecie czytających właśnie tę powieść otwierają szeroko oczy ze zdumienia, gdy główna bohaterka znika ot tak. A Thursday ma za zadanie ją odnaleźć - i za to cześć jej i chwała!
9. Joasia ("Zawsze jakieś jutro" Janina Wieczerska) - to mało znana postać, ale mnie bardzo bliska. Niby zwyczajna dziewczyna, ale jakaś taka niezwykła. Uczciwa, delikatna... i zakochana w sposób taki, że uch.
10. Babunia Jagódka (cykl o Wilżyńskiej Dolinie Anny Brzezińskiej) - znacie, nie znacie? Jak nie znacie, to poznajcie, bo warto. Babunia jest wiedźmą czasami wredną i złośliwą, czasami ma przebłyski dobrego humoru, a tak naprawdę rozpaczliwie tęskni, nie powiem, za czym.
Do tego dochodzi jeszcze Kivrin z "Księgi Sądu Ostatecznego" Connie Willis, Smilla Jaspersen ze "Smilli w labiryntach śniegu" Petera Hoega, królowa brytyjska z "Czytelniczki znakomitej" Alana Benneta, Francesca z "Co się wydarzyło w Madison County" R. J. Wallera... Sporo by się nazbierało, jak tak się pomyśli. Dobrze jest mieć ulubione postacie. Pomyślę jeszcze o mężczyznach. I o dzieciach :)
poniedziałek, 14 marca 2011
"Ostatni brzeg" Nevil Shute (przesmutna książka)
Wyobrażam sobie, że mieszkam w Australii w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Jestem młodą dziewczyną, mieszkam z rodzicami na farmie w okolicach Melbourne. Z Europy napływają wieści o konfliktach zbrojnych, dochodzi do tego, że zostają użyte bomby atomowe w zatrważających ilościach. Cały kontynent jest zniszczony, a co gorsza, na całą Ziemię rozprzestrzenia się chmura pyłów radioaktywnych. Wiadomo, że w końcu dotrze do Australii, powodując chorobę popromienną i nieuchronną śmierć. Naukowcy obliczyli nawet, ile czasu potrwa, zanim śmiercionośny pył dotrze do brzegów Australii - zaledwie kilka miesięcy.
I co ja, młoda dziewczyna, mam zrobić z pozostałym mi czasem? Jak znieść to, że nie mam żadnej przyszłości i żadnych perspektyw? Jak mam sobie poradzić z wydanym na mnie wyrokiem śmierci, choć nie zawiniłam w niczym?
Dobra, dość tego wyobrażania sobie i stawiania się w sytuacji jednej z bohaterek książki, bo zaczynają mnie ciarki przechodzić.
Tak z innej beczki - na jakimś forum zaistniał wątek pod tytułem "Co byś zrobił, gdyby jutro/pojutrze/za tydzień miał nastąpić koniec świata?". A pod tym cała masa odpowiedzi typu "spiję się", "będę używać życia ile wlezie", "wygarnę szefowi, co o nim myślę".
A bohaterowie "Ostatniego brzegu" ani myślą o jakichś spektakularnych zrywach. Owszem, doskonale wiedzą, że czeka ich śmierć, ale przyjmują to z niesamowitym spokojem.
Australijski oficer, Peter Holmes i jego żona planują przyszłość, wychowują córkę, urządzają i planują ogródek - całkowicie i bezapelacyjnie odcinając się od świadomości bliskiej śmierci.
Dwight Towers, dowódca amerykańskiego statku podwodnego, nie dopuszcza do siebie myśli, że żona i dzieci, które zostawił w Ameryce, nie żyją. Przygotowuje się do spotkania z nimi, szuka prezentów urodzinowych...
Sklepy działają jak zawsze, na farmach życie toczy się jak zawsze - jedyny znaczący mankament wynikły z dalekiej wojny to brak paliwa, ale i z tym Australijczycy godzą się z pogodą ducha. Wydaje mi się, że wręcz nienaturalną pogodą ducha.
Jedynie Moira Davidson, ta właśnie młoda kobieta wspomniana na początku - wcale nie czuje się spokojna, pogodna i pogodzona z losem. Czuje się oszukana, potraktowana niesprawiedliwie, jest zagubiona i przerażona. Znieczula się codziennie alkoholem, próbując chyba zapomnieć o rychłym końcu świata. Ale i ona się zmienia - pod wpływem znajomości z Dwightem Towersem. Wycisza się, uspokaja, zapisuje na kurs stenografii, nawiązuje bliższe relacje z Dwightem, oparte jednak tylko na przyjaźni: żaden tam romans w obliczu zagłady!
Tak stałam się świadkiem, jak cały naród przygotowuje się do opuszczenia tego łez padołu- i opuszcza go, czy to przez chorobę popromienną, czy też (daleko częściej) poprzez zażycie pastylki z trucizną.
Strasznym było czytanie o tym, jak młody ojciec tłumaczy młodej matce, jak wygląda choroba, ile trwa i jak się kończy, czyli jak umrze ich malutka, kilkumiesięczna córeczka. Tłumaczy też, jak zrobić zastrzyk dziecku, aby nie cierpiało. Czytałam, rozumiałam i buntowałam się. Patrzyłam jak oni wszyscy odchodzą, powoli i nieubłaganie. Umierają, jeden po drugim. Patrzyłam na to i było mi nieskończenie smutno.
Zdjęcie z filmu z 1959 roku, wzięte stąd.
Uwaga dopisana pod wpływem komentarzy: to nie jest przygnębiająca książka, ja jej tak nie odebrałam. To smutna, przesmutna książka, smutna czystym, odrealnionym smutkiem, który nie ma nic wspólnego z rozpaczą i szlochem.
I co ja, młoda dziewczyna, mam zrobić z pozostałym mi czasem? Jak znieść to, że nie mam żadnej przyszłości i żadnych perspektyw? Jak mam sobie poradzić z wydanym na mnie wyrokiem śmierci, choć nie zawiniłam w niczym?
Dobra, dość tego wyobrażania sobie i stawiania się w sytuacji jednej z bohaterek książki, bo zaczynają mnie ciarki przechodzić.
Tak z innej beczki - na jakimś forum zaistniał wątek pod tytułem "Co byś zrobił, gdyby jutro/pojutrze/za tydzień miał nastąpić koniec świata?". A pod tym cała masa odpowiedzi typu "spiję się", "będę używać życia ile wlezie", "wygarnę szefowi, co o nim myślę".
A bohaterowie "Ostatniego brzegu" ani myślą o jakichś spektakularnych zrywach. Owszem, doskonale wiedzą, że czeka ich śmierć, ale przyjmują to z niesamowitym spokojem.
Australijski oficer, Peter Holmes i jego żona planują przyszłość, wychowują córkę, urządzają i planują ogródek - całkowicie i bezapelacyjnie odcinając się od świadomości bliskiej śmierci.
Dwight Towers, dowódca amerykańskiego statku podwodnego, nie dopuszcza do siebie myśli, że żona i dzieci, które zostawił w Ameryce, nie żyją. Przygotowuje się do spotkania z nimi, szuka prezentów urodzinowych...
Sklepy działają jak zawsze, na farmach życie toczy się jak zawsze - jedyny znaczący mankament wynikły z dalekiej wojny to brak paliwa, ale i z tym Australijczycy godzą się z pogodą ducha. Wydaje mi się, że wręcz nienaturalną pogodą ducha.
Jedynie Moira Davidson, ta właśnie młoda kobieta wspomniana na początku - wcale nie czuje się spokojna, pogodna i pogodzona z losem. Czuje się oszukana, potraktowana niesprawiedliwie, jest zagubiona i przerażona. Znieczula się codziennie alkoholem, próbując chyba zapomnieć o rychłym końcu świata. Ale i ona się zmienia - pod wpływem znajomości z Dwightem Towersem. Wycisza się, uspokaja, zapisuje na kurs stenografii, nawiązuje bliższe relacje z Dwightem, oparte jednak tylko na przyjaźni: żaden tam romans w obliczu zagłady!
Tak stałam się świadkiem, jak cały naród przygotowuje się do opuszczenia tego łez padołu- i opuszcza go, czy to przez chorobę popromienną, czy też (daleko częściej) poprzez zażycie pastylki z trucizną.
Strasznym było czytanie o tym, jak młody ojciec tłumaczy młodej matce, jak wygląda choroba, ile trwa i jak się kończy, czyli jak umrze ich malutka, kilkumiesięczna córeczka. Tłumaczy też, jak zrobić zastrzyk dziecku, aby nie cierpiało. Czytałam, rozumiałam i buntowałam się. Patrzyłam jak oni wszyscy odchodzą, powoli i nieubłaganie. Umierają, jeden po drugim. Patrzyłam na to i było mi nieskończenie smutno.
Zdjęcie z filmu z 1959 roku, wzięte stąd.
Uwaga dopisana pod wpływem komentarzy: to nie jest przygnębiająca książka, ja jej tak nie odebrałam. To smutna, przesmutna książka, smutna czystym, odrealnionym smutkiem, który nie ma nic wspólnego z rozpaczą i szlochem.
sobota, 12 marca 2011
Marcowe spotkanie biblionetkowe
Wydłubałam z półek i wywiozłam na pożyczki:
- "Moja historia czytania" Alberto Managuel - dla Olimpii
- "Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek" Shaffer, Barrows - dla Olimpii
- "Gawędy o księgarzach" Zbysław Arct - dla Marylka
- "Krajobraz ze skorpionem" Maciej Słomczyński - dla Marylka
- "Statek ladacznic" Sian Rees - dla mafii
- "Tam, gdzie spadają anioły" Dorota Terakowska - dla Alicji
- "2586 kroków" Andrzej Pilipiuk - dla Ayame
- "Ex libris" Anne Fadiman - dla Ayame
- "Służące" Kathryn Stockett - dla koko
Oddałam właścicielom:
-"Kot, który lubił sery" L.J. Braun
-"Kot, który pchnął śledztwo na właściwe tory" L.J. Braun
-"Kot, który przyszedł na śniadanie" L.J. Braun
-"Ludzie na walizkach" Szymon Hołownia - Apanaczi
-"Moja żona wiedźma" Andriej Bielanin - Neelith
-"Ostatni brzeg" Nevil Shuty - minutka
-"Zbrojny pies" Szymin Kobyliński - Jola
Oddano mi i natychmiast poszło dalej:
- "Droga" CormacMcCarthy - do Neelith
Oddano mi i mogę wstawić na półkę:
- "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" Stieg Larsson
- "Dziewczyna, która igrała z ogniem" Stieg Larsson
- "Kot alchemika" Walter Moers
- "Rumo i cuda w ciemnościach" Walter Moers
- "Cień wiatru" Carlos Ruiz Zafon
- "Długie lata szczęścia" Reynold Price
Dostałam do przeczytania:
- "Kobieta z wydm" Abe Kobo - od Joli
- "Sprawa odłożonego morderstwa" E.S. Gardner - od misiaka
- "Sprawa bigamisty" E.S. Gardner - od misiaka
- "Sprawa fałszywego obrazu" E.S. Gardner - od misiaka
- "Lektor" Bernhard Schlink - od misiaka
- "Czytadła. Gawędy o lekturach" Agnieszka Osiecka - od Dot
- "Księga Diny" Herbjorg Wassmo - od campari
- "Krystyna córka Lavransa" Sigrid Undset - od Joli
- "Pożeglować do Sarancjum" Guy Gavriel Kay- od Marioli
- "Władca cesarzy" Guy Gavriel Kay- od Marioli
- "Trzy opowieści" Eugenio Carmi i Umberto Eco - od Marylka
- "W 80 dni dookoła świata" Michael Palin - od Dot
- "Na południe od Brazos" Larry McMurthy - od marginesa
- "Kot, który wyczuł pismo nosem" L.J. Braun - od Marylka
- "Kot, który się publiczności nie kłaniał" - jw
- "Kot, który mówił po indyczemu" - jw
- "Kot, który wykradał banany" - jw
- "Kot, który spuścił bombę" - jw
- "Kot, który miał 60 wąsów" - jw
- "Kot, który wiedział i inne opowiadania" - jw
I na własność:
- "Skąpiec" Moliera - od wagi
piątek, 11 marca 2011
"Terminus" Stanisław Lem, czyli czego nauczyliście się dzięki książkom?
Jak już pisałam tutaj, jedna z książek z dzieciństwa rozbudziła we mnie namiętność do pisania pamiętnika. Ostatnio zaś przyszła mi na myśl książka, dzięki której nauczyłam się alfabetu Morse'a.
To "Opowieści o pilocie Pirxie" Stanisława Lema, a dokładniej - opowiadanie "Terminus". Jak wiecie (albo i nie wiecie), Pirx w tym opowiadaniu zostaje dowódcą rakiety - transportowca i ma za zadanie przewieźć ładunek z punktu A do punktu B. Rakietę ma nie pierwszej młodości, choć świeżo po remoncie, a wraz z nią dostaje robota, służącego do łatania pęknięć w betonowej osłonie stosu radioaktywnego. To właśnie Terminus, niezbyt zaawansowany technologicznie, mało inteligentny, za to porządnie wysłużony robot. Dzięki niemu Pirx odkrywa, jakie straszliwe wspomnienia kryją się za przemalowaną na nowo nazwą rakiety: rój meteorów, trafienie, rozhermetyzowanie, śmierć części załogi, walka o powietrze nielicznych ocalałych - to w większości tylko przypuszczenia, bo ostatecznie nie przeżył nikt. A Terminus w swoich obwodach zachował pamięć o tym, jak komunikowali się ostatni żyjący na pokładzie - uderzając w rury, nadając alfabetem Morse'a komunikaty, pytania i odpowiedzi. Teraz robot, jak nakręcona katarynka, odtwarza "nagrania" przy cementowaniu przecieków stosu. Jego mechaniczne, beznamiętne ruchy w porównaniu z rozpaczą, strachem, bólem i nadzieją bijącymi z ocalałych rozmów robiły na mnie piorunujące wrażenie.
Oczywiście, jak już rozszyfrowałam alfabet Morse'a.
Pamiętam bowiem, że kwestie Terminusa, które wystukiwał, były zapisane w książce w postaci kropek i kresek. Bardzo możliwe, że na końcu książki był słowniczek, do którego można było zajrzeć i rozszyfrować samodzielnie każdą literę. Mnie gniewało, że za każdym czytaniem (a było ich kilka) musiałam zaglądać na koniec, toteż literki pisałam sobie ołówkiem nad kropkami i kreskami, a w końcu uznałam, że można by się tego Morse'a nauczyć porządnie i mieć z głowy. Nauczyłam się więc, posiłkując jakimś podręcznikiem harcerskim i bardzo ciekawą metodą opartą na słowach. Metoda opisana jest na powyższym obrazku (po kliknięciu powiększy się), prościutka, wymaga tylko zapamiętania pewnych słów, przy czym niektóre słowa na obrazku nie zgadzają się z tymi, które zapamiętałam, np. "c" to było "co mi zrobisz", a "z" - "złotolite". Pisanie alfabetem Morse'a stało się proste jak drut, gorzej było z płynnym czytaniem, ale i to przyszło z czasem (po tym, jak zapisałam kilka stron w pamiętniku tym alfabetem i potem próbowałam to odczytać).
Kolega mój twierdzi, że takowego wydania nie było, bo raz, że trudne do czytania, dwa - niezgodne z tekstem autora (hm, ale dlaczego sądził, że niezgodne?). Prawdą jest, że obecne wydania śladu ni popiołu nie mają po kreskach i kropkach. Zachowały się tylko w mej pamięci...
Alfabet Morse'a, raz nauczony, zachował się gdzieś w zakamarkach w głowie i teraz, wysilając się, gotowa jestem dukać po kolei mnemotechniczne słówka: a-zot, bo-ta-ni-ka, co-mi-zro-bisz, do-li-na... i odpowiednio do tego stawiać kreski i kropki: .-/-.../-.-./-../
To "Opowieści o pilocie Pirxie" Stanisława Lema, a dokładniej - opowiadanie "Terminus". Jak wiecie (albo i nie wiecie), Pirx w tym opowiadaniu zostaje dowódcą rakiety - transportowca i ma za zadanie przewieźć ładunek z punktu A do punktu B. Rakietę ma nie pierwszej młodości, choć świeżo po remoncie, a wraz z nią dostaje robota, służącego do łatania pęknięć w betonowej osłonie stosu radioaktywnego. To właśnie Terminus, niezbyt zaawansowany technologicznie, mało inteligentny, za to porządnie wysłużony robot. Dzięki niemu Pirx odkrywa, jakie straszliwe wspomnienia kryją się za przemalowaną na nowo nazwą rakiety: rój meteorów, trafienie, rozhermetyzowanie, śmierć części załogi, walka o powietrze nielicznych ocalałych - to w większości tylko przypuszczenia, bo ostatecznie nie przeżył nikt. A Terminus w swoich obwodach zachował pamięć o tym, jak komunikowali się ostatni żyjący na pokładzie - uderzając w rury, nadając alfabetem Morse'a komunikaty, pytania i odpowiedzi. Teraz robot, jak nakręcona katarynka, odtwarza "nagrania" przy cementowaniu przecieków stosu. Jego mechaniczne, beznamiętne ruchy w porównaniu z rozpaczą, strachem, bólem i nadzieją bijącymi z ocalałych rozmów robiły na mnie piorunujące wrażenie.
Oczywiście, jak już rozszyfrowałam alfabet Morse'a.
Pamiętam bowiem, że kwestie Terminusa, które wystukiwał, były zapisane w książce w postaci kropek i kresek. Bardzo możliwe, że na końcu książki był słowniczek, do którego można było zajrzeć i rozszyfrować samodzielnie każdą literę. Mnie gniewało, że za każdym czytaniem (a było ich kilka) musiałam zaglądać na koniec, toteż literki pisałam sobie ołówkiem nad kropkami i kreskami, a w końcu uznałam, że można by się tego Morse'a nauczyć porządnie i mieć z głowy. Nauczyłam się więc, posiłkując jakimś podręcznikiem harcerskim i bardzo ciekawą metodą opartą na słowach. Metoda opisana jest na powyższym obrazku (po kliknięciu powiększy się), prościutka, wymaga tylko zapamiętania pewnych słów, przy czym niektóre słowa na obrazku nie zgadzają się z tymi, które zapamiętałam, np. "c" to było "co mi zrobisz", a "z" - "złotolite". Pisanie alfabetem Morse'a stało się proste jak drut, gorzej było z płynnym czytaniem, ale i to przyszło z czasem (po tym, jak zapisałam kilka stron w pamiętniku tym alfabetem i potem próbowałam to odczytać).
Kolega mój twierdzi, że takowego wydania nie było, bo raz, że trudne do czytania, dwa - niezgodne z tekstem autora (hm, ale dlaczego sądził, że niezgodne?). Prawdą jest, że obecne wydania śladu ni popiołu nie mają po kreskach i kropkach. Zachowały się tylko w mej pamięci...
Alfabet Morse'a, raz nauczony, zachował się gdzieś w zakamarkach w głowie i teraz, wysilając się, gotowa jestem dukać po kolei mnemotechniczne słówka: a-zot, bo-ta-ni-ka, co-mi-zro-bisz, do-li-na... i odpowiednio do tego stawiać kreski i kropki: .-/-.../-.-./-../
poniedziałek, 7 marca 2011
"Kot, który lubił sery" L.J. Braun (program degustacji serów)
Z FRANCJI:
roquefort, król serów - niebiesko żyłkowany, opatentowany przed pięcioma wiekami;
brie - książę wśród serów - miękki, maślany, słonawy i kapryśny - niegdyś odgrywał sporą rolę we francuskiej polityce;
camembert, wynaleziony przez kobietę - miękki, elegancki ser deserowy, kojarzący się z dostatkiem;
port du salut, produkowany początkowo przez mnichów z zakonu trapistów - w jego bogatym, dojrzałym smaku nie ma jednak niczego mnisiego;
neufchâtel - drobny, biały, kremowy, o łagodnym smaku - z wiekiem staje się pikantny.
Z NIEMIEC:
tylżycki - dobrze zbudowany, dojrzały smak, przyjemny dla nosa i podniebienia. Ceniony wyżej niż ser limburski
Z WŁOCH:
bel paese - gruszkowa biel, słodkawa łagodność i przyjemna gumowatość tekstury;
fontina - żółtawy i czasami lekko dymny. Ser stołowy nadający się też do gotowania (dobrze się topi);
gorgonzola - niebiesko żyłkowany jak roquefort, ale mniej słony i raczej kremowy niż kruszący się.
ZE SZWAJCARII:
ementaler - wielki ser z wielkimi dziurami. Koła ementalera ważą do 75 kg. Smak: szwajcarski.
gruyère - mniejszy, bardziej słony, kremowy i przepyszny ser szwajcarski z mniejszymi dziurami (zwanymi "oczkami");
raclette - wysokokaloryczny ser używany do founde i podczas rytuału "raclette" ochrzczonego jego nazwą, a polegającego na topieniu sera i zeskrobywaniu go.
Z DANII:
havarti - łagodny, o czystym smaku, lekko kwaskowy - z wiekiem staje się ostrzejszy;
samsoe - w smaku podobny do cheddara, z lekko słodką, orzechową nutą.
Z HOLANDII:
edamski - popularny ser niskotłuszczowy w kształcie poduszki, z czerwoną skórką. Tekstura zbliżona do mydła, ale przyjemna:
gouda - żółty, dość twardy, obdarzony silnym smakiem, ale nie pikantny.
Z KANADY:
cheddar - słynny smak i słynna czarna skórka. Czy trzeba mówić więcej?
Z GRECJI:
feta - miękki, biały, mocno osolony. Pokruszoną fetą warto posypać sałatki, pizze i inne dania.
Z WIELKIEJ BRYTANII:
cheddar - z kraju, w którym wszystko się zaczęło. Trudno go zrobić, łatwo pokochać;
stilton - cudowny, niebiesko żyłkowany ser, który łatwo kroi się w plastry. Klasyczny towarzysz porto.
---
"Kot, który lubił sery" L.J.Braun, tłum. Anna Gren, wyd. Elipsa, s. 153.
niedziela, 6 marca 2011
"Kot, który lubił sery" L.J. Braun (to nie kryminał, to poradnik kulinarny!)
Kolejny koci kryminał, gdzie znaczącą rolę odgrywa jedzenie. To właśnie lubię w tych kryminałach, ten spokojny hedonizm Qwilla, który bez skrępowania przyznaje się, że samodzielnie umie tylko kawę zrobić i mrożonkę odgrzać - toteż dobre restauracje i dobre w nich jedzenie jest dla niego wyjątkowo ważne.
Toteż gorąco popiera zorganizowanie festiwalu Wielka Eksplozja Smaków, sekunduje nowym restauracjom w miasteczku (np. "Złota łyżka" ma się specjalizować w wykwintnych zupach, a "Pasty Parlor" w pasztecikach), bierze udział w kursie pieczenia indyka i organizuje u siebie w składzie degustację serów. Jest też jurorem w konkursie na najlepszy pasztecik, a do tego wszystkiego mimochodem prowadzi prywatne śledztwo w sprawie zaginionego zeszytu z cennymi, unikatowymi przepisami kulinarnymi.
W całej tej kulinarnej masie wydarzeń ginie gdzieś intryga kryminalna. Plącze się po książce tajemnicza kobieta o czarnych włosach nazwiskiem Dolmathakia (oczywiście próbuje ugotować Qwillowi greckie gołąbki dolmadakie), plącze się też nieco poszkodowany na umyśle, aczkolwiek bardzo sympatyczny, hodowca pszczół. Jakieś wybuchy, jakieś strzały, tajemnice z przeszłości - wszystko ok, ale mnie daleko bardziej interesował program degustacji serów, o którym będzie w oddzielnej notce, bo na to zasługuje.
Ocena: 4/6.
Toteż gorąco popiera zorganizowanie festiwalu Wielka Eksplozja Smaków, sekunduje nowym restauracjom w miasteczku (np. "Złota łyżka" ma się specjalizować w wykwintnych zupach, a "Pasty Parlor" w pasztecikach), bierze udział w kursie pieczenia indyka i organizuje u siebie w składzie degustację serów. Jest też jurorem w konkursie na najlepszy pasztecik, a do tego wszystkiego mimochodem prowadzi prywatne śledztwo w sprawie zaginionego zeszytu z cennymi, unikatowymi przepisami kulinarnymi.
W całej tej kulinarnej masie wydarzeń ginie gdzieś intryga kryminalna. Plącze się po książce tajemnicza kobieta o czarnych włosach nazwiskiem Dolmathakia (oczywiście próbuje ugotować Qwillowi greckie gołąbki dolmadakie), plącze się też nieco poszkodowany na umyśle, aczkolwiek bardzo sympatyczny, hodowca pszczół. Jakieś wybuchy, jakieś strzały, tajemnice z przeszłości - wszystko ok, ale mnie daleko bardziej interesował program degustacji serów, o którym będzie w oddzielnej notce, bo na to zasługuje.
Ocena: 4/6.
sobota, 5 marca 2011
"Służące" Kathryn Stockett (o rany, jaka to dobra książka!)
Jedna decyzja podjęta niemalże w mgnieniu oka i oto miałam kilkanaście godzin słuchania świetnej, ciekawej, wyjątkowo wciągającej powieści.
Jak to się stało? Jakie sploty zdarzeń zdecydowały o tym, że w tym stosunkowo przecież młodym kraju, jakim są Stany Zjednoczone, tak bardzo normalne i akceptowane było niewolnictwo? Czy rzeczywiście to było jedyne rozwiązanie problemu siły roboczej na plantacjach bawełny czy trzciny cukrowej, czy też rozwiązanie po prostu najłatwiejsze? A potem - dlaczego po zniesieniu niewolnictwa pozostało tak silnie zakorzenione przekonanie o niższości kolorowych? Do teraz. I na całym świecie. Wystarczy się rozejrzeć.
No dobrze, ale nie czytałam o czasach współczesnych, a o latach sześćdziesiątych XX wieku w małym miasteczku w Missisipi. Bohaterkami są trzy kobiety, każda z nich opowiada swoją historię, każda ze swojego punktu widzenia. Pierwsza to Aibileen, czarnoskóra pomoc domowa, a przede wszystkim piastunka małych dzieci. Co kilka lat zmienia pracę, nie mogąc znieść tego, że dzieci, które kocha (z wzajemnością zresztą), zaczynają zauważać jej odmienny kolor skóry. Uśmiechnięta i pogodna, codziennie poświeca godzinę na pisanie modlitw, a głęboko w sercu skrywa ból i rozpacz po stracie syna.
Druga kobieta to przyjaciółka Aibileen, również pomoc domowa o imieniu Minnie. Znakomita kucharka, obdarzona liczną rodziną zmienia pracę równie często jak Aibileen, ale z innych powodów - jest wyjątkowo harda i pyskata.
Wreszcie trzecia kobieta to Skeeter, tym razem biała, młoda dziewczyna tuż po studiach, o literackich aspiracjach, zakompleksiona z powodu wzrostu i trochę niezdarna, jak młody źrebak na długich nogach.
Te trzy kobiety angażują się we wspólne przedsięwzięcie. Niebezpieczne, trudne i wyjątkowo ciekawe. Otóż Skeeter postanawia zebrać opowieści kolorowych pomocy domowych (ba, pewnie, że kolorowych, innych przecież nie ma), jak to jest pracować dla białych rodzin. Chce to opracować i wydać jako książkę. Czy im się to uda, jakie będą konsekwencje tego projektu - o tym przeczytacie sobie w książce, jak będziecie chcieli, a ja serdecznie polecam.
Bo powieść zachwyciła mnie właściwie z każdej strony. Opisem amerykańskiego południa, nabrzmiałego ciepłem i słońcem. Przedstawieniem głównych bohaterek tak, że słyszymy, jak mówią one same, własnym głosem (tak, ten zabieg literacki wprowadzający błędy w wymowie słów czy jakieś gwarowe wyrażenia uważam za słuszny i celowy). Opisami przemocy wobec czarnych i przemocy wobec białych, którzy w jakiś, jakikolwiek sposób popierają czarnych. Ale nie tylko - są i inne, przyjazne, pełne miłości relacje, choćby pomiędzy białymi dziećmi a ich kolorowymi piastunkami. Poruszono tu też temat "białej hołoty", kościoła i religii, a także obłudy i kąśliwości białych dam z towarzystwa (znakomicie nakreślona postać panienki Hilly). Mowa o Martinie Lutherze Kingu i o wyborach, no o wszystkim chyba, co dotyczyło Ameryki tamtych czasów! Do tego jeszcze pieczołowicie skrywane tajemnice rozpalają ciekawość, wątek miłosny skrobie palcem po serduszku, domagając się uwagi, a wszechobecna, tkwiąca pod skórą powieści segregacja rasowa swędzi, nie pozwalając o sobie zapomnieć.
Nie mogę nie wspomnieć o formie książki - audiobook, czytany przez Annę Seniuk, Annę Guzik i Karolinę Gruszkę. Zacznę od malutkiego minusiku, żeby potem rozpłynąć się w superlatywach. Otóż, kiedy słuchałam kwestii Aibileen i Minnie, czyli czarnoskórych pomocy domowych, miałam przed oczami białe kobiety, aktorki, które znam doskonale i z twarzy i z głosu - toteż mimowolnie kojarzyłam sobie głos z twarzą, co ociupinę, na początku, gryzło mi się z treścią powieści. Na szczęście przy kwestiach Skeeter nie miałam takiego problemu, uff.
Poza tym niewielkim mankamentem wykonanie jest absolutnie rewelacyjne. Anna Seniuk jest znakomitą, wspaniałą, genialną aktorką: gdy narzeka na obolałe nogi, wręcz widziałam, jakie sa opuchnięte; gdy opowiada o małej dziewczynce, której jest piastunką, czułam opiekuńcze ramiona obejmujące malutką.
Anna Guzik również ma rolę dopasowaną do swojej osobowości i świetnie wykonaną.
Jednak absolutną faworytką jest dla mnie Karolina Gruszka. Zakochałam się w jej delikatnym, spokojnym głosie z nienaganną dykcją i starannym wymawianiem końcówek. Pewnie gdybym była facetem, zakochałabym się w samej Karolinie!
Ocena: 6/6.
Jak to się stało? Jakie sploty zdarzeń zdecydowały o tym, że w tym stosunkowo przecież młodym kraju, jakim są Stany Zjednoczone, tak bardzo normalne i akceptowane było niewolnictwo? Czy rzeczywiście to było jedyne rozwiązanie problemu siły roboczej na plantacjach bawełny czy trzciny cukrowej, czy też rozwiązanie po prostu najłatwiejsze? A potem - dlaczego po zniesieniu niewolnictwa pozostało tak silnie zakorzenione przekonanie o niższości kolorowych? Do teraz. I na całym świecie. Wystarczy się rozejrzeć.
No dobrze, ale nie czytałam o czasach współczesnych, a o latach sześćdziesiątych XX wieku w małym miasteczku w Missisipi. Bohaterkami są trzy kobiety, każda z nich opowiada swoją historię, każda ze swojego punktu widzenia. Pierwsza to Aibileen, czarnoskóra pomoc domowa, a przede wszystkim piastunka małych dzieci. Co kilka lat zmienia pracę, nie mogąc znieść tego, że dzieci, które kocha (z wzajemnością zresztą), zaczynają zauważać jej odmienny kolor skóry. Uśmiechnięta i pogodna, codziennie poświeca godzinę na pisanie modlitw, a głęboko w sercu skrywa ból i rozpacz po stracie syna.
Druga kobieta to przyjaciółka Aibileen, również pomoc domowa o imieniu Minnie. Znakomita kucharka, obdarzona liczną rodziną zmienia pracę równie często jak Aibileen, ale z innych powodów - jest wyjątkowo harda i pyskata.
Wreszcie trzecia kobieta to Skeeter, tym razem biała, młoda dziewczyna tuż po studiach, o literackich aspiracjach, zakompleksiona z powodu wzrostu i trochę niezdarna, jak młody źrebak na długich nogach.
Te trzy kobiety angażują się we wspólne przedsięwzięcie. Niebezpieczne, trudne i wyjątkowo ciekawe. Otóż Skeeter postanawia zebrać opowieści kolorowych pomocy domowych (ba, pewnie, że kolorowych, innych przecież nie ma), jak to jest pracować dla białych rodzin. Chce to opracować i wydać jako książkę. Czy im się to uda, jakie będą konsekwencje tego projektu - o tym przeczytacie sobie w książce, jak będziecie chcieli, a ja serdecznie polecam.
Bo powieść zachwyciła mnie właściwie z każdej strony. Opisem amerykańskiego południa, nabrzmiałego ciepłem i słońcem. Przedstawieniem głównych bohaterek tak, że słyszymy, jak mówią one same, własnym głosem (tak, ten zabieg literacki wprowadzający błędy w wymowie słów czy jakieś gwarowe wyrażenia uważam za słuszny i celowy). Opisami przemocy wobec czarnych i przemocy wobec białych, którzy w jakiś, jakikolwiek sposób popierają czarnych. Ale nie tylko - są i inne, przyjazne, pełne miłości relacje, choćby pomiędzy białymi dziećmi a ich kolorowymi piastunkami. Poruszono tu też temat "białej hołoty", kościoła i religii, a także obłudy i kąśliwości białych dam z towarzystwa (znakomicie nakreślona postać panienki Hilly). Mowa o Martinie Lutherze Kingu i o wyborach, no o wszystkim chyba, co dotyczyło Ameryki tamtych czasów! Do tego jeszcze pieczołowicie skrywane tajemnice rozpalają ciekawość, wątek miłosny skrobie palcem po serduszku, domagając się uwagi, a wszechobecna, tkwiąca pod skórą powieści segregacja rasowa swędzi, nie pozwalając o sobie zapomnieć.
Nie mogę nie wspomnieć o formie książki - audiobook, czytany przez Annę Seniuk, Annę Guzik i Karolinę Gruszkę. Zacznę od malutkiego minusiku, żeby potem rozpłynąć się w superlatywach. Otóż, kiedy słuchałam kwestii Aibileen i Minnie, czyli czarnoskórych pomocy domowych, miałam przed oczami białe kobiety, aktorki, które znam doskonale i z twarzy i z głosu - toteż mimowolnie kojarzyłam sobie głos z twarzą, co ociupinę, na początku, gryzło mi się z treścią powieści. Na szczęście przy kwestiach Skeeter nie miałam takiego problemu, uff.
Poza tym niewielkim mankamentem wykonanie jest absolutnie rewelacyjne. Anna Seniuk jest znakomitą, wspaniałą, genialną aktorką: gdy narzeka na obolałe nogi, wręcz widziałam, jakie sa opuchnięte; gdy opowiada o małej dziewczynce, której jest piastunką, czułam opiekuńcze ramiona obejmujące malutką.
Anna Guzik również ma rolę dopasowaną do swojej osobowości i świetnie wykonaną.
Jednak absolutną faworytką jest dla mnie Karolina Gruszka. Zakochałam się w jej delikatnym, spokojnym głosie z nienaganną dykcją i starannym wymawianiem końcówek. Pewnie gdybym była facetem, zakochałabym się w samej Karolinie!
Ocena: 6/6.
piątek, 4 marca 2011
"Wakacje w Borkach" Jadwiga Korczakowska (cytat)
W mrocznej sieni Renia strząsnęła z siebie mokry płaszcz i szurgając zabłoconymi botami po krętych schodach, ociężale weszła na piętro. Tuż za nią wcisnął się do pokoju chudy, kulejący wyżeł.
- Gdzie włazisz, Cezar?! – krzyknęła. – Zjeżdżaj, brudasie.
Nie pomogło żałosne spojrzenie wyblakłych oczu ani przymilne merdanie ogonem – drzwi się zatrzasnęły. Pies, serdecznie wzdychając, umościł się na postrzępionej słomiance.
Dziewczynka ściągnęła boty, opłukała ręce w stojącej na umywalce miednicy, przed lusterkiem na komodzie przyczesała rude, wilgotne kosmyki. Przyjrzała się swemu odbiciu stwierdzając, że znów jej przybyło piegów, zrobiła kilka krzywych min i raptownie odwróciła lustro. Och, jakże dziś jest rozdrażniona, jaka zła! Na kogo, na co? Trudno określić, chyba na wszystkich i na wszystko!
Rzuciła się na tapczan, sięgnęła po książkę ze stolika. ”E, nie chce mi się czytać – rozmyśliła się – i tak cały wieczór na to zostanie!”
Powiał chłód – zerwała się, docisnęła spaczone drzwi, gapi się płaszcząc nos na szybie. Deszcz gra w rynnach, bębni po dachówkach i balkonie.
Gałęzie wybujałego świerku ociekają wodą. Przed domem cisza.(...) Zmoknięte, osowiałe kury drepczą po kałużach. Dalej, za rozgradzającym dwa podwórka parkanem, dokoła niskich zabudowań gajówki także pusto i cicho. Słoneczniki pochylają nad ścieżką ciężkie głowy, na ławce pod rozłożystą lipą drzemią napuszone gołębie.
Nad ciemną ścianą lasu kłębią się ołowiane chmury. Splątane konary drzew ledwie prześwitują przez gęste, ukośne pręty deszczu.
“Kiedy to się skończy? – westchnęła. – Leje i leje! Co mam robić? Gdy zejdę na dół, to mama zapędzi do pomagania. Może porysować? E, sprzykrzyło mi się. Nie lubię wakacji, bo w szkole przynajmniej coś się dzieje, a tutaj nic, nic, jeden dzień podobny do drugiego... Oho, mama gra! I oczywiście swoje ulubione preludium “Deszczowe”. Nie dość, że pogoda do kitu, to jeszcze musi truć taką smutną melodią! Strasznie mnie drażni ta muzyka, a mama jest szczęśliwa, gdy dorwie się do pianina. Gdyby chociaż zagrała coś wesołego, eh!”
Wsunęła stopy w przydeptane kapcie, wyjęła z szuflady gruby brulion. W szkole pisanie pamiętników uważa się za dziecinadę, za śmieszny, staroświecki zwyczaj – toteż Renia nikomu się nie przyznaje, że od dwóch lat, niezbyt co prawda regularnie, prowadzi dziennik.(...) Notowanie myśli i najbłahszych nawet zdarzeń przynosi pewną ulgę, zastępuje korespondencję z upragnioną a nie znaną przyjaciółką.
“...Chociaż pada, poszłam rano na grzyby, ale jeszcze się nie pokazują. Przy ogrodzeniu nowej szkółki natknęłam się na Roberta, który gwiżdżąc gapił się na sadzonki, jakby to było coś ciekawego. Gdy zapytałam, po co moknie, odburknął: “A zaklęta księżniczka po co łazi po deszczu? ”Naumyślnie tak mnie przezywa, bo wiadomo, że podobna jestem do księżniczki jak pięść do nosa. Mówi “rudowłosa królewno” lub “piękna leśniczanko”, byle mi dokuczyć, wykpić. Ale co mu zrobię, jest starszy i silny. Mnie chyba nikt nie lubi. Bardzo bym chciała mieć przyjaciółkę. Żeby była miła, łagodna, żebyśmy się rozumiały, żeby nigdy mnie nie wyśmiewała. Ba, lecz gdzie taką znaleźć? Z klasy żadna mi nie pasuje. Ach, że też muszę mieszkać na odludziu, daleko od stacji, od miasta, od całego świata! Nie mogę się doczekać jesieni, powrotu na stancję i do szkoły...”
- Gdzie włazisz, Cezar?! – krzyknęła. – Zjeżdżaj, brudasie.
Nie pomogło żałosne spojrzenie wyblakłych oczu ani przymilne merdanie ogonem – drzwi się zatrzasnęły. Pies, serdecznie wzdychając, umościł się na postrzępionej słomiance.
Dziewczynka ściągnęła boty, opłukała ręce w stojącej na umywalce miednicy, przed lusterkiem na komodzie przyczesała rude, wilgotne kosmyki. Przyjrzała się swemu odbiciu stwierdzając, że znów jej przybyło piegów, zrobiła kilka krzywych min i raptownie odwróciła lustro. Och, jakże dziś jest rozdrażniona, jaka zła! Na kogo, na co? Trudno określić, chyba na wszystkich i na wszystko!
Rzuciła się na tapczan, sięgnęła po książkę ze stolika. ”E, nie chce mi się czytać – rozmyśliła się – i tak cały wieczór na to zostanie!”
Powiał chłód – zerwała się, docisnęła spaczone drzwi, gapi się płaszcząc nos na szybie. Deszcz gra w rynnach, bębni po dachówkach i balkonie.
Gałęzie wybujałego świerku ociekają wodą. Przed domem cisza.(...) Zmoknięte, osowiałe kury drepczą po kałużach. Dalej, za rozgradzającym dwa podwórka parkanem, dokoła niskich zabudowań gajówki także pusto i cicho. Słoneczniki pochylają nad ścieżką ciężkie głowy, na ławce pod rozłożystą lipą drzemią napuszone gołębie.
Nad ciemną ścianą lasu kłębią się ołowiane chmury. Splątane konary drzew ledwie prześwitują przez gęste, ukośne pręty deszczu.
“Kiedy to się skończy? – westchnęła. – Leje i leje! Co mam robić? Gdy zejdę na dół, to mama zapędzi do pomagania. Może porysować? E, sprzykrzyło mi się. Nie lubię wakacji, bo w szkole przynajmniej coś się dzieje, a tutaj nic, nic, jeden dzień podobny do drugiego... Oho, mama gra! I oczywiście swoje ulubione preludium “Deszczowe”. Nie dość, że pogoda do kitu, to jeszcze musi truć taką smutną melodią! Strasznie mnie drażni ta muzyka, a mama jest szczęśliwa, gdy dorwie się do pianina. Gdyby chociaż zagrała coś wesołego, eh!”
Wsunęła stopy w przydeptane kapcie, wyjęła z szuflady gruby brulion. W szkole pisanie pamiętników uważa się za dziecinadę, za śmieszny, staroświecki zwyczaj – toteż Renia nikomu się nie przyznaje, że od dwóch lat, niezbyt co prawda regularnie, prowadzi dziennik.(...) Notowanie myśli i najbłahszych nawet zdarzeń przynosi pewną ulgę, zastępuje korespondencję z upragnioną a nie znaną przyjaciółką.
“...Chociaż pada, poszłam rano na grzyby, ale jeszcze się nie pokazują. Przy ogrodzeniu nowej szkółki natknęłam się na Roberta, który gwiżdżąc gapił się na sadzonki, jakby to było coś ciekawego. Gdy zapytałam, po co moknie, odburknął: “A zaklęta księżniczka po co łazi po deszczu? ”Naumyślnie tak mnie przezywa, bo wiadomo, że podobna jestem do księżniczki jak pięść do nosa. Mówi “rudowłosa królewno” lub “piękna leśniczanko”, byle mi dokuczyć, wykpić. Ale co mu zrobię, jest starszy i silny. Mnie chyba nikt nie lubi. Bardzo bym chciała mieć przyjaciółkę. Żeby była miła, łagodna, żebyśmy się rozumiały, żeby nigdy mnie nie wyśmiewała. Ba, lecz gdzie taką znaleźć? Z klasy żadna mi nie pasuje. Ach, że też muszę mieszkać na odludziu, daleko od stacji, od miasta, od całego świata! Nie mogę się doczekać jesieni, powrotu na stancję i do szkoły...”
wtorek, 1 marca 2011
"Godzina detektywów" Jurgen Thorwald (nie dałam rady)
Przeczytałam 285 stron z 727 i więcej już nie dam rady. Ta książka po prostu nie jest dla mnie, choć początkowo myślałam, że pójdzie mi lepiej. Jestem entuzjastką kryminalnych seriali typu "Kości" czy "CSI", gdzie policyjni technicy drobiazgowo zbierają ślady z miejsca przestępstwa, aby błyskawicznie rozwiązać zagadkę morderstwa czy innej niegodziwości. Wszystko jest ważne: ślad krwi, koci włos, odprysk lakieru. W tych serialach wszystko jest takie proste, takie łatwe. Maszyny do badania DNA, spektroskopy, mikroskopy, komputery, skanery, szast prast i są wyniki.
"Godzina detektywów" opowiada o tym, jak ludzie pracowali na to, by teraz było tak łatwo. Badania nad krwią, jej grupami, czynnikiem Rh, badanie świeżych i zaschniętych plam, inne ślady biologiczne - autor opisuje to wszystko BARDZO szczegółowo, od czasu do czasu okraszając te drobiazgowe wywody opisem jakiejś szczególnie ciekawej sprawy karnej, gdzie badania takie pozwalały uzyskać rozwiązanie zagadki. Niestety, te właśnie szczegółowe opisy okazały się dla mnie koszmarnie nudne, a kiedy złapałam się na tym, że i te przytaczane ciekawe przypadki zaczynajś mnie nudzić, nie patyczkowałam się i odłożyłam książkę.
Z całą pewnością są pasjonaci, do których książka jest kierowana, ale ja do nich nie należę.
"Godzina detektywów" opowiada o tym, jak ludzie pracowali na to, by teraz było tak łatwo. Badania nad krwią, jej grupami, czynnikiem Rh, badanie świeżych i zaschniętych plam, inne ślady biologiczne - autor opisuje to wszystko BARDZO szczegółowo, od czasu do czasu okraszając te drobiazgowe wywody opisem jakiejś szczególnie ciekawej sprawy karnej, gdzie badania takie pozwalały uzyskać rozwiązanie zagadki. Niestety, te właśnie szczegółowe opisy okazały się dla mnie koszmarnie nudne, a kiedy złapałam się na tym, że i te przytaczane ciekawe przypadki zaczynajś mnie nudzić, nie patyczkowałam się i odłożyłam książkę.
Z całą pewnością są pasjonaci, do których książka jest kierowana, ale ja do nich nie należę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)