sobota, 29 sierpnia 2015

"Terror" Dan Simmons. Wszyscy zginęli.


Dan Simmons umie pisać i to naprawdę dobrze - piszę to tak tytułem wstępu, jak ktoś nie ma ochoty na czytanie notki, może sobie odpuścić i przejść od razu do czytania książki.

Autor w "Terrorze" wziął na warsztat wyprawę badawczą z 1845 roku. Wyprawa ta miała na celu znalezienie drogi morskiej z jednego punktu na kuli ziemskiej do drugiego punktu.  Że spłycam? Ależ w gruncie rzeczy to do tego się sprowadzało. Tak samo zdobywanie biegunów: chodziło o to, żeby w pewien punkt wbić tyczkę z flagą, najlepiej przed wszystkimi innymi.

Wyprawa statków "Terror" i "Erebus" owiana była tajemnicą. Wypłynęli i zaginęli. Co się z nimi stało? Ze statkami i z załogą? Dan Simmons próbuje na to pytanie odpowiedzieć. Z posłowia (napisanego przez dr hab. Grzegorza Rachlewicza) dowiedziałam się, że przy pisaniu porządnie i rzetelnie podparł się najnowszymi odkryciami i niepodważalnymi faktami. To zaś, czego nie wiedział - wymyślił. Tym sposobem książka zupełnie naturalnie rozdzieliła się na dwie warstwy, wzajemnie się przenikające.

Pierwsza z nich to opowieść o żegludze wśród lodów, pełna dat, nazwisk i szczegółów. Nie twierdzę, że jestem podbiegunowym ekspertem, ale parę książek już czytałam o tych lodowych krainach - i muszę przyznać, że autor bardzo dobrze oddał realia tej wyprawy. Zimno, które zabija, głód, który zabija... chciałam tu rzucić jakimś przerażającym faktem z życia na lodzie, ale to nie tak. Trzeba przeczytać książkę, żeby to poczuć.

Druga płaszczyzna to warstwa nadprzyrodzona. Ludzie z obu statków wciąż mają do czynienia z groźną bestią. Myślałam na początku, że to strach tak wyolbrzymił białego niedźwiedzia. Simmons pewnie chciał, żeby czytelnik tak myślał (tak, ja też się dałam złapać), ale stopniowo pokazuje coraz więcej, sięga do prastarych wierzeń Eskimosów (dziś nazywanych Innuitami) i usiłuje nas przekonać, że to zły duch w cielesnej, namacalnej powłoce. Takie to było dziwne dla mnie, że czytałam z zapartym tchem, choć nie wierzyłam w to, co czytam.

Czy książka odpowiada na pytanie, co się stało z ludźmi ze statków? Właściwie to tak. Wszyscy zginęli. Czy wiadomo, w jaki sposób? Z zimna, głodu, od samobójczej kuli czy zjedzeni przez kamratów? Sprytnie autor pozostawił otwarte wszystkie te furtki. Do tego wymyślił wielką bramę, którą przeszedł jeden z bohaterów powieści, komandor Crozier, bramę równie efektowną, co nieprawdopodobną. Świetne zagranie.

Podobała mi się struktura powieści. Co i rusz narratorem jest ktoś inny z załogi statku. Dzięki temu można poznać punkt widzenia  i oficerów, i zwykłych majtków. Ich marzenia i pragnienia, różne, jak różni są ludzie. "Terror" nabrał dzięki temu głębi. Widzę tu pewne podobieństwo do opowieści  Księdza czy Uczonego czy Żołnierza z "Hyperiona".

Na tle wspaniałej, porywającej powieści jakże blado wypadło posłowie. Nudne i przegadane. Czytajcie je na początku, żeby potem było tylko lepiej. A na koniec (wisienka!) zostawcie sobie zdjęcia i ilustracje. Zwróćcie uwagę na notatkę z 25 kwietnia 1848 roku, podpisaną przez Croziera i Fitzjamesa. Jakby duchy odezwały się do mnie z głębi przeszłości. Przejmujące.

Bardzo dziękuję za książkę wydawnictwu Vesper!

P.S. Zaznaczyłam sobie cudny cytat, ale zamieścił go już zacofany w lekturze, więc dam może inny. Smakowity.
"- Czytałem tego amerykańskiego autora - powiedział Bridgens.
- Jakiego amerykańskiego autora?
- Tego, który podsunął biednemu Dickiemu Aylmore'owi pomysł na niezwykłą dekorację i przez którego Dickie zebrał potem baty. Nazywa się Poe, jeśli mnie pamięć nie myli. Pisze bardzo dziwne, melancholijne i ponure rzeczy, powiedziałbym, że miejscami wręcz makabryczne. W gruncie rzeczy niezbyt dobre, ale bardzo amerykańskie, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie czytałem jednak tego opowiadania, które sprowadziło na nas tyle nieszczęść".*

---
* -  "Terror"  Dan Simmons, przełożył Janusz Ochab, Wydawnictwo Vesper, Czerwonak, 2015, s. 313.


czwartek, 27 sierpnia 2015

"Tajemny ogród" Johanna Basford - moja pierwsza kolorowanka dla dorosłych


Jakoś tak w naszym kraju wykiełkowała i bujnie się rozwinęła moda na kolorowanki dla dorosłych. Nazywają je antystresowe, czy słusznie? O tym potem.

Uległam modzie i postanowiłam spróbować swoich sił w kolorowaniu. Na pierwszy ogień poszedł "Tajemny ogród" pani Basford. 96 stron, a na każdej mnóstwo kwiatów, liści, ozdobnie wygiętych gałązek, motyli, sów i innych fidrygałków. Można ograniczyć się do wypełniania kolorem już zaznaczonych konturów, można też dać ujście kreatywności, bo autorka zamieściła strony, gdzie można dorysowywać elementy wedle własnego uznania.

Nie dorysowywałam, nie umiem. Za to kolorowałam, ile chciałam. Kwiatki i konewki, liście i pawie, drzewka i labirynty. Nawet moje dziecko kolorowało!

Ładna ta książka kolorowanka. Czy się wciągnę w kolorowanie? Jeszcze nie wiem. To jest fajne, ale raczej nie antystresowe. Zauważyłam, że oczy mi się męczą przy drobnych elementach. Mam co prawda okulary, ale jeszcze nie przyzwyczaiłam się do nich na tyle, żeby komfortowo siedziały na nosie. Do tego (ach, nieszczęsne uzależnienie od czytania), cały czas mam wrażenie, że marnuję czas, który mogłabym poświęcić na lekturę. Wiem, że to nie jest marnowanie czasu, ale moja podświadomość tego nie wie. Zapewne rozwiązaniem byłby audiobook na uszach.

Jeszcze jedno. Tak drobne elementy występują w tych kolorowankach, że bez porządnej kredki i temperówki nie ma co podchodzić. Ja akurat podebrałam kredki dzieciom i miałam dobrze, bo mają porządne. Do tego bardzo dobrą, elektryczną temperówkę kupił mi mąż.  Boska! Muszę chować przed dziećmi, bo by mi zatemperowały kredki do zera.

Ok, ja tu gadu gadu, a może tak jakaś fotka?
Strona tytułowa

To malowała 3,5 letnia Marianka

Uczyłam się cieniowania

Mój pierwszy pokolorowany obrazek

Stosowałam losowy dobór kolorów

To malowałam dla mamy
Polubiłam ten słonecznik

A te drobne listki wymagają ostrej kredki


P.S. Bardzo lubię podglądać, jak ktoś inny koloruje, z filmików zamieszczonych na #SztukaKolorowania nauczyłam się np. cieniować. Polecam.

Dziękuję Naszej Księgarni za książkę!

"Tajemny ogród" Johanna Basford, Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.

środa, 26 sierpnia 2015

"Zamknięty krąg" E.S. Gardner


 Już to kiedyś czytałam, ale z  braku laku (czytaj: braku innych Gardnerków) wzięłam do ręki jeszcze raz.

Szkic fabuły dla pamięci:
Do Madison City sprowadza się miejski adwokat A.B. Carr, niedługo potem niedaleko jego domu pada trup. Zamieszany jest w sprawę były więzień (klient Carra),  a adwokat natychmiast bierze go pod swoje skrzydła. Druga strona to miejscowy prokurator okręgowy, Doug Selby, całkiem niedawno wybrany na to stanowisko. O Selbym już pisałam tu. Trzecia to tępawy i zarozumiały szef miejskiej policji Otto Larkin. Larkin prze jak czołg, Carr wije się jak piskorz z gładkim uśmiechem na twarzy, a Doug (z pomocą szeryfa Rexa Brandona) po prostu robi swoje.
Po drodze wypływa następna sprawa, czyli zniknięcie sąsiada Carra. Obie sprawy się łączą, rozrastają, zahaczają o wyłudzenie olbrzymiego odszkodowania od towarzystwa ubezpieczeniowego, gdzieś po drodze pałęta się szantaż, pojawia się i samobójstwo, ginie też Bogu ducha winny policjant - słowem dzieje się bardzo dużo. Carr jest bystry, ale Selby nie ustępuje i w końcu wyjaśnia całą intrygę.

Co mnie zastanowiło, to to, że Gardner wywraca do góry nogami schemat ustalony w serii o Masonie, czyli bystry adwokat jest dobry, a powolny i nieustępliwy prokurator zły.
Proszę:
"- Takie są właśnie metody działania tych wielkich adwokatów, Rex. Oni wnoszą do sprawy własną osobowość, robią bezpłatne widowisko dla zebranych na sali sądowej. Przysięgli natychmiast zapominają, że przyszli nie na przedstawienie i werdykt "nie winien" jest po prostu wyrażeniem aplauzu dla aktora, który im przypadł do gustu.[...]
- Ale czy nie możesz zwalczyć wroga jego własną bronią? Nie możesz również zrobić takiego przedstawienia?
- Kiedy prokurator próbuje to robić - odparł Selby - tłum zwraca się przeciwko niemu. Oni uważają, że to prokuratorowi nie przystoi. Pozostaje mu tylko zamienić się w jednego z tych wzniosłych duchem, walczących o świętą sprawę prokuratorów, którzy prą naprzód machając rękami, wykrzykując, wrzeszcząc i miotając obelgi. To również jest komedianctwo, ale uchodzi za szczerość i zapał"[s.158]

"- Nie mieści mi się w głowie, żeby ktoś mógł coś podobnego zrobić - powiedziała Sylwia.
- A mnie tak - powiedział Selby. - Dlatego Carr tak się spieszy. To jeden z tych szybko myślących, pomysłowych, diabelnie sprytnych adwokatów, którzy nie mają sumienia." [s. 171]

Doskonała odtrutka dla kogoś, kto, jak ja, jest uzależniony od bystrych adwokatów z wielkiego miasta.

"Zamknięty krąg" E.S. Gardner, przełożył Wacław Niepokólczycki, Iskry, Warszawa, 1979.

P.S. Poszukuję do pożyczenia kilku kryminałów Gardnera, lista tutaj, jakby ktoś miał, to ja chętnie.  

wtorek, 25 sierpnia 2015

"Ekspedycja. Bogowie z kosmosu" Arnold Mostowicz, Alfred Górny, Bogusław Polch


Jakiś czas temu stał u mnie na półce pakiet książek Dänikena. Już nie mam, przeczytałam i wywędrowało. Najpierw tym Dänikenem byłam zachwycona, potem nieco zmęczona, a potem uznałam, że facet przesadza i to zdrowo. Mnie Däniken nie kupił, ale przekonał do siebie sporą grupę ludzi. A jednym z nich jest Bogusław Polch, rysownik serii "Ekspedycja".


Wielka szkoda, że nie przeczytałam tego komiksu, jak byłam młodsza. Pewnie by mnie zachwycił pomysłami: że kosmici majstrowali przy naszej cywilizacji, że rysunki na płaskowyżu w Nazca w Peru to ich robota, że piramidy były budowane pod ich dyktando, że uchronili nas przed inwazją wielkich chrabąszczy z Kosmosu, że zatopili Atlantydę...

No dobrze, to powyższe zdanie nieco chaotyczne, poukładam to nieco. Komiks jest zilustrowaną opowieścią opartą na pomysłach Ericha von Dänikena. Na Ziemię przylatują kosmici z planety Des, żeby przygotować naszą planetę do kolonizacji. Przy okazji majstrują przy czym się da: genotypie człowieka, rysunkach na płaskowyżu Nazca i tym wszystkim, co wyżej napisałam. Kosmici szybko po przylocie dzielą się na obozy: Ais z resztą załogi pracuje nad tym, by Ziemia i jej mieszkańcy rozwijali się, natomiast Setham z nielicznymi poplecznikami bruździ ile może.
Autorzy szeroko czerpią  z teorii Szwajcara, przyznam, że interpretacja czterdziestoletniej wędrówki Izraelitów po pustyni jako poligonu do testowania maszyny do wytwarzania pożywienia - no, sprawiła, że brwi podjechały mi wysoko do góry.
 
No właśnie, jestem już za stara na takie rewelacje. Teraz, gdy mam ponad czterdzieści lat, te teorie już nie robią na mnie wrażenia. Prawdę mówiąc, czytało mi się "Ekspedycję" jako uroczo naiwną s-f. Mnie Däniken nie przekonał, toteż i fabuła komiksu nie była w moim typie.
Ale uwaga: są zapaleńcy, którzy Szwajcarowi wierzą, ot, choćby autor rysunków - można się o tym przekonać czytając wywiad z nim zamieszczony na końcu książki.

O, właśnie, jak już jesteśmy przy rysunkach, jak one się przedstawiają? Stara szkoła, czarne kontury, kolory wypełnień nieco spłowiałe. Sceny statyczne całkiem niezłe, dynamiczne nieco kuleją, ale nie brak im ekspresji. Co do sprzętu kosmicznego czy wyglądu najeźdźców - autor uruchomił całą swoją wyobraźnię. Znów odsyłam do wywiadu, bo tam można troszkę poczytać o kulisach rysowania. Tylko że dziś zapewne wyglądałoby to nieco lepiej... przepraszam, nie powinnam, ale cały czas patrzę na "Ekspedycję" jak na współczesny komiks. Gdzieniegdzie krzywiłam się na błędy w anatomii czy przedziwną perspektywę.



Jest coś, co mi się nie podobało mocno i zdecydowanie: otóż czcionka. I niech mi ktoś kumaty objaśni, co jest powodem, że w każdym rozdziale/zeszycie była inna czcionka? Kto decyduje o jej wyborze? Autor?
CIE, CIE, CIE 
Nie cierpię, gdy A wygląda jak trójkąt, Tak samo nie odpowiada mi krój czcionki stylizowany na pismo ręczne, poza tym w komiksie s-f nie bardzo to pasuje. Rozmieszczenie wyrazów w dymkach woła o pomstę do nieba. Tylu niepotrzebnie dzielonych słów dawno nie widziałam, a gdy zobaczyłam dymek, gdzie trzy kolejne linijki zaczynały się od "CIE", załamałam ręce.

Teraz słówko o wydaniu. Zbiorcze, nowe wydanie, prezentuje się świetnie. Twarda oprawa, grube kartki, obszerna stopka (kto jeszcze lubi czytać stopki?) i na końcu wspominany już wywiad. Ponadto to doskonała inwestycja w samoobronę, jakby nam ktoś groził - jedno pacnięcie ewentualnego napastnika w łeb wyeliminuje go z obiegu na długo.

Komiks powstał w latach 1978-1982. Natomiast nowe wydanie jest z tego, 2015 roku. Zbiorcze wydanie składa się z ośmiu rozdziałów (pierwotnie to były oddzielne zeszyty).
1. Lądowanie w Andach
2. Ludzie i potwory
3. Walka o planetę
4. Bunt olbrzymów
5. Zagłada Wielkiej Wyspy
6. Planeta pod kontrolą
7. Tajemnica piramidy
8. Ostatni rozkaz


Reasumując: zdaje mi się, że to komiks dla tych, którzy znali go już wcześniej i pokochali. Teraz z radością w sercu kupią sobie nowe, odświeżone wydanie i postawią na półce. Pamiętam, jak patrzyłam na szybko zmniejszający się stos "Ekspedycji" na stoisku gildii (TK Warszawa)... Tak, skłonna jestem mniemać, że takich osób jest całkiem sporo.

Dziękuję za egzemplarz Wydawnictwu Komiksowemu!


"Ekspedycja. Bogowie z kosmosu - Wydanie kolekcjonerskie",  scenariusz: Arnold Mostowicz, Alfred Górny, rysunek: Bogusław Polch, Wydawnictwo Komiksowe, 2015.

sobota, 22 sierpnia 2015

"Farma lalek" Wojciech Chmielarz - audiobook


"Kurwa mać!"


Nie, to nie podsumowanie, to cytat z książki i będę się jeszcze tego czepiać, ale na końcu. Wpierw napiszę co nieco o komisarzu Mortce.

Komisarz Jakub Mortka przebywa na służbowym zesłaniu w Krotowicach, małej mieścinie gdzieś w Karkonoszach. Za bardzo nabroił, ale w jakiej sprawie, nie powiem, bo chcę zapomnieć, co wiem i wtedy sięgnę po pierwszą książkę w serii ("Farma..." jest druga).

W Krotowicach najpierw nic się nie dzieje, a potem dzieje się wszystko. Znika jedenastoletnia dziewczynka, policja łapie pedofila, komisarz Mortka trafia na cały skład zwłok, nie całkiem świeżych, padają kolejne trupy, całkiem świeże... Dużo, prawda?

Chmielarz bardzo sprawnie prowadzi intrygę, plącząc tropy po mistrzowsku. Ładnie też odmalowuje miejsce, w jakim Mortce przyszło prowadzić śledztwo: góry, uzdrowiska, stare sztolnie. W miasteczku wszyscy się znają i wszyscy mają coś za uszami. Do tego autor bardzo zręcznie wplótł w to wszystko Cyganów (czy może powinnam napisać Romów?) i ich specyficzny świat. Opisał też pracę w policji - bardzo barwnie. Przesłuchania, nagrania, zebrania, kłótnie, pościgi, wewnętrzne przepychanki. Ba, jest nawet CBŚ! Ba, jest policyjna pani psycholog, pełniąca rolę profilera. Jakby tego było mało, w powieści jest też motyw gwałtu, a właściwie gwałtów, handlu żywym towarem, narkomanii... Niezła lista przestępstw mi wyszła!

A co z prywatnym życiem Mortki? Całkiem w normie. Rozwiedziony, zgorzkniały i pełen poczucia winy. (Rany, pokażcie mi jakiegoś komisarza, co ma kochaną i kochającą żonę).

Kryminał ma szybkie tempo, szaleńcze zwroty akcji - bardzo mi się to podobało. Tylko... tylko to nieszczęsne "kurwa mać" i "ja pierdolę" obecne co i rusz podczas rozmów. Nie, nie złoczyńców, gdzieżby. Mięsem rzucają policjanci. Obficie, szlag by ich trafił. Dlaczego mnie to tak irytowało?
Po pierwsze, nie jestem zwolennikiem używania wulgaryzmów w powieściach. Wiem, wiem, że niby ma być autentycznie - ale nawet jakby, to można zachować umiar. Tu żadnego umiaru nie było.
Po drugie, przez te przecinki nie mogłam słuchać audiobooka w samochodzie. Grrr!!! Właśnie rozpoczęłam sobie słuchanie, dobrze się zapowiadało, wkręciłam się, a wtedy wpadły mi w rozkład zajęć codzienne wyjazdy na terapię z Marianką. Godzina jazdy w jedną stronę. Oprócz Marianki miałam też w samochodzie siostrzeńca, dziewięciolatka. No i co? Puszczę książkę, żeby się dzieci uczyły łaciny? Och, jak mi było szkoda zmarnowanych dziesięciu godzin...

Słowo o lektorze. 


Panie Januszu, nie wiem, jak pan to robi, ale z książki na książkę jest pan coraz lepszy! Czuć i słychać olbrzymie zaangażowanie. Wspaniałe różnicowanie postaci, idealne oddawanie emocji. Po prostu bajka. Panie Januszu, kłaniam się nisko kapeluszem. Fantastyczna robota.

Bardzo dziękuję za audiobooka wydawnictwu Aleksandria!

Jednocześnie notuję sobie w głowie, że inne książki Chmielarza o Mortce lepiej będzie czytać niż słuchać. No, chyba że będzie czytał Janusz Zadura. Wtedy słuchać, ale indywidualnie, nie z dziećmi.

"Farma lalek" Wojciech Chmielarz, czyta Janusz Zadura, Aleksandria, 2015.
Farma lalek [Wojciech Chmielarz]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

FARMA LALEK [Wojciech Chmielarz]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

wtorek, 18 sierpnia 2015

"Mysia Straż. Jesień 1152" tom 1 - David Petersen


Lubicie myszy? Jeśli tak, to ten komiks wam się spodoba, bo bohaterami są właśnie myszy.

Myszy mają własne miasto, z fortyfikacjami obronnymi i zamaskowanym wejściem. W mieście jest karczma (nie, nie nazywa się "Rzym"), kuźnia i studnia pośrodku rynku (potem okazuje się, że miast jest więcej, a myszy mają naprawdę spore terytoria).
Główną rolę odgrywa tu Mysia Straż. Tęgie zuchy, mysie chwaty, uzbrojone i zapłaszczone po ząbki. Tropią złoczyńców, chronią uczciwych obywateli, pilnują porządku. Przypominają trochę dumasowskich muszkieterów, tylko epoka ciut nie ta.

Jeśli chodzi o fabułę, to jestem nieco rozczarowana, ale to dlatego, że ledwo się zawiązała, już zamykałam książkę. Tak to bywa z pierwszymi tomami. Zaczyna się tak, że trzech zuchów ze straży próbując odnaleźć zaginionego handlarza trafia na ślad spisku. Bardzo tajemniczego. Drugi rozdział to zmiana scenerii: oto odosobniony posterunek straży na wybrzeżu. Brak wiadomości od strażnika jest niepokojący, toteż wysłano tam posłańca do zbadania sytuacji. I znów ślad spisku! Trzeci rozdział tylko podgrzewa atmosferę: uzbrojony oddział myszy obezwładnia strażników i rusza.

Gdzie? Pod czyim przywództwem? W jakim celu? Jakie są ich plany? Tego nie wiadomo. Trzeba by zajrzeć do drugiej części, której nie mam.

Fabuła jest na razie ledwie zarysowana, ale rysunkowo komiks jest bardzo dopracowany. Przed każdym rozdziałem jest krótki wstęp pozwalający na rozeznanie się w mysim świecie. Na koniec tomu śliczności: mapa Mysich Terytoriów z 1150 roku, plan miasta Barstone, przegląd zawodów wykonywanych przez myszy (kamieniarstwo, garncarstwo itp). Dalej całostronicowe plansze przedstawiające strażników, a mówię wam, że myszy można narysować tak, że każda ma rys indywidualny!

Na samym końcu krótka notka o autorze.
Źródło - komiks.gildia.pl

Całość naprawdę smakowita i z pewnością zaopatrzę się w kolejny tom.

"Mysia Straż: Jesień 1152, tom 1", scenariusz i rysunek: David Petersen, tłumaczenie Mateusz Jankowski, Wydawnictwo Bum Projekt, Warszawa 2014.

niedziela, 16 sierpnia 2015

"Człowiek o cętkowanej twarzy" Zygmunt Zydler-Zborowski


"- Po paru kieliszkach powiedziała, że już jej zbrzydło poprawianie błędów gramatycznych i konstrukcyjnych i że sama chciałaby napisać współczesną powieść. 
- Ciekawe. A co to miało być?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Już więcej nie chciała ze mną na ten temat rozmawiać. Wszelkie próby nawiązania do tamtej rozmowy zbywała żartem. Wie pan, w naszym zawodzie to są bardzo trudne sprawy... Tyle mamy do czynienia z niedobrze napisanymi tekstami, tak często musimy te teksty poddawać wnikliwej krytyce, dyskwalifikować, odrzucać, że potem człowiek nie ma odwagi pisać. Zbyt szczegółowo poznajemy od kuchni pracę literacką. Rezultat jest taki, że każdy własny tekst wydaje się do niczego. Ja sama kiedyś chciałam pisać i zrezygnowałam. Można być albo redaktorem, albo literatem". [s.58]

Kryminał to dość typowy dla PRL-u, czyli: jest błyskotliwy milicjant, jest element przestępczy (bystry, ale nie dość bystry). Rzecz cała polega na wykryciu szpiegostwa przemysłowego. Co takiego mieliśmy cennego w przemyśle, że  zgniły zachód nam to kradł?...

A cytat to już chyba nieaktualny? Teraz jest, zdaje mi się inaczej, jak ktoś tyle poodrzuca, zdyskwalifikuje, to potem mu się wydaje, że już wie wszystko i pisać może, bo własne teksty będą już bez błędów. 

"Człowiek o cętkowanej twarzy" Zygmunt Zydler-Zborowski, KAW, Warszawa 1980.

sobota, 15 sierpnia 2015

"Silver Spoon" Hiromu Arakawa, tom 4 i 5


Tym razem dwa tomy potraktuję zbiorczo, a do tego w ekspresowym skrócie. To dlatego, że chyba mi ten zachwyt nad serią nieco skląsł i uwiądł. A może zaczęli mnie irytować bohaterowie?

Co się dzieje w tych tomach? Po pierwsze i najważniejsze: milutki prosiaczek Wieprzowinek stał się dużą świnią i został przerobiony na mięso. Hachiken bekon rozsyła, sprzedaje, trochę też zjada. Z kumplami (jeśli chodzi o darmową wyżerkę, kumpli ma się momentalnie mnóstwo).
Chłopak angażuje się w masę projektów:
- zostaje wiceprzewodniczącym klubu jeździeckiego,
- intensywnie trenuje skoki przez przeszkody,
- znajduje i przygarnia psa,
- przygotowuje się do zawodów klubowych,
- przygotowuje atrakcje na jarmark organizowany przez szkołę (z ramienia klubu jeździeckiego)
- to samo, ale z ramienia klasowego,
- bierze udział w nocnej nielegalnej eskapadzie
- dopinguje Komasę (kolega) na boisku do baseballa,
- jest świadkiem, jak Mikage wypłakuje się Komasie w rękaw.

I tu stop. Szyszka zadała mi onegdaj na blogu pytanie, czy domyślam się, dlaczego Mikage płakała. Odpowiedziałam, że nie wiem, ale się dowiem. Odwołuję. Nie dowiem się, bo zupełnie przestało mnie to interesować. Chyba dlatego, że autorka co i rusz trąca ten wątek, każąc Hachikenowi a to wypytywać Mikage, a to Komasę, a to samemu o tym rozmyślać. Przypomina mi to nieco "Modę na sukces", gdzie jakiś newralgiczny motyw wałkowany jest przez kilkanaście odcinków z kilkunastu różnych stron, przez co zamiast interesować -  odrzuca na kilometr.
Nie będę się domyślać, czemu Mikage płakała. Pewnie to jakaś błahostka. Poza tym ta dziewczyna jest dziwna. Słodka aż do mdłości. Wiecznie uśmiechnięta, uroczo naiwna, pomocna i przyjacielska, wyrozumiała. Takie ideały nie istnieją, mam wrażenie, że coś z nią jest nie tak. Mocno nie tak.

Poza tym skreśliłam ją z ulubionych postaci w momencie, gdy zwierzała się Hachikenowi, jak będzie
wyglądała jej przyszłość. Jako jedynaczka będzie kiedyś musiała przejąc gospodarstwo rodziców. To farma krów, jest też kilka koni. Mikage woli konie i właśnie nimi chciałaby się zajmować w przyszłości. Ale, uśmiechając się słodko do kolegi, mówi "ale krowy też są słodkie". No błagam! Krowy nie są słodkie. Nikt normalny pracujący z krowami na co dzień, od dziecka, nie będzie twierdził, że krowy są słodkie! Są wielkie, obojętne na cały świat, jedne nieco tępe, inne złośliwe - i śmierdzą obornikiem. NIE SĄ SŁODKIE.
Mikage jest nienormalna. Pewnie jest zaprogramowanym androidem, w dodatku aseksualnym.

Hachiken też ziółko, ech - bierze na siebie coraz więcej obowiązków, niewątpliwie kwalifikuje się (i to w trybie pilnym) do szkolenia z asertywności. Kiedyś padnie z przepracowania, mówię wam!

Normalny to tam jest Komasa. Tego lubię, konkretny gość.

"Silver Spoon" Hiromu Arakawa, tłumaczenie Janek "Jonas" Świderski i Aleksandra Kuklińska, Waneko, Warszawa, 2014.

piątek, 14 sierpnia 2015

"Silver Spoon" Hiromu Arakawa, tom 2 i 3

Tom 2.

Pamiętacie, jak pisałam o Hahikenie? Nastolatku, który chodzi do szkoły rolniczej, choć nie czuje powołania do pracy na roli. Właśnie mam za sobą drugi i trzeci tom jego przygód i pokrótce je sobie opiszę, zanim zabiorę się do kolejnej części.

Jest wiosna, uczniowie są właśnie po wielkim sprzątaniu, a Hachiken zastanawia się, czy stary kamienny piec znaleziony pod śmieciami da się do czegoś wykorzystać. Da się. Do wypieku pizzy. Chłopak się za to zabiera, choć nie ma pojęcia o robieniu pizzy, ale od czego jest internet (przepis) i zasoby szkoły (składniki). I tu zaczyna mi się krystalizować rola Hachikena w klasie i szkole. Jest świetnym katalizatorem. Nie przywódcą, nie ma takich ambicji, ale właśnie katalizatorem, czyli osobą, która sprawia, że wszyscy wokół angażują się, łączą siły i razem są w stanie osiągnąć naprawdę dużo. Ot, choćby upiec pizzę w japońskiej rolniczej szkole.

Ferie, czyli wakacje w japońskiej szkole trwają nie za długo: od 25 lipca do 16 sierpnia. Yugo nie chce wracać  do domu, skwapliwie korzysta więc z propozycji Mikage (to dziewczyna, która mu się podoba), że spędzi wakacje u niej jako pracownik sezonowy. Ileż ciekawych rzeczy go tam spotyka! Wszystkie nowe: sprawianie sarny, błądzenie w ciemnym lesie w górach, gra w baseball, odwiedziny na olbrzymiej farmie mleczarskiej... Te nowe doświadczenia chłopak przyjmuje z szeroko otwartymi oczami, całym sobą. Jego sposób patrzenia na świat jest naprawdę bardzo odświeżający. Ale o tym będzie dokładniej w następnym tomie i znajdę odpowiedni cytat.
Koniec tomu drugiego.

Tom 3. 

Jest gładką kontynuacją drugiego tomu. Hachiken nadaje imię nowo narodzonemu cielakowi - od teraz cielątko jest Befsztykiem. Historia się powtarza, wcześniej chłopak nazwał jedno z prosiątek Wieprzowinkiem, czym wzbudził niemałą sensację w szkole. Poza tym Yugo coraz lepiej poznaje Mikage, pomijam już fakt, że ona mu się podoba, bardziej chodzi mi o to, że jest ciekaw jej planów i pragnień - a to wcale nie są rzeczy tożsame, wcale nie...
Całkiem nieźle dogaduje się też z jej rodziną, ojciec jest hałaśliwym wyjątkiem, ale wiadomo, ojcowie zawsze chronią jedynaczki.

Fantastycznym epizodem w tym tomie jest wizyta na farmie Mikage brata Hachikena. Shingo właśnie rzucił studia na prestiżowym uniwersytecie, pragnie na stałe związać się z gastronomią, a aktualnie objeżdża Japonię w poszukiwaniu lokalnych smaków.
Podoba mi się rozmowa Shingo z ojcem:
"- Dlaczego rzuciłeś szkołę?
- Żeby cię wkurzyć! Chciałeś, żebym dostał się do dobrej szkoły i się dostałem, co nie? Dałem ci twój powód do dumy, więc sorry, ale teraz będę robił to, co mi się podoba." [s.55]
Brawo!

Ferie się kończą, Hachiken i cała reszta wraca do szkoły. Zadziwia transformacja Tanako (jedna z klasowych koleżanek naszego bohatera) z pulchnej podusi w gibką laskę. I w niedługim czasie z powrotem. Spektakularny efekt jo-jo czy siostra bliźniaczka? A może mama bliźniaczka?

Absolutnie nietypową rzeczą, która wydarza się w szkole, jest zakup Wieprzowinka. Kto mógł kupić Wieprzowinka? Tak, zgadliście, Hachiken.
"Jeżeli dodać kogoś takiego jak Hachiken do grupy osób, które mają swój utrwalony sposób patrzenia na świat. to można być świadkami dyskusji, której w innym przypadku nigdy by nie było". [s.140]
Tak mówi jedna z nauczycielek w Ezono.
"Dzięki innej perspektywie wszyscy mogą się rozwijać".[s.141]
To jest właśnie ten cytat, który miałam znaleźć.

Bardzo podoba mi się sposób wyrażania ekspresji przez autorkę. Rysunkowo. Strumienie łez rozpaczy, czarne plamy zamiast ust, drobne łzy wzruszenia. I od czasu do czasu gejzery ironii i dowcipu, choć czasami to humor bardzo ciężki (jak wyłożenie się na krowim placku), to i tak ubawiłam się setnie.

A oczy mi się spociły, gdy Hachiken z kumplami odprowadzali Wieprzowinka do ciężarówki mającej zawieźć go do rzeźni. Och.

Koniec tomu trzeciego.

P.S. Szyszko, o łzach Mikage będzie w jeszcze następnych odcinku.

"Silver Spoon" Hiromu Arakawa, tłumaczenie Janek "Jonas" Świderski i Aleksandra Kuklińska, Waneko, Warszawa, 2014.

środa, 12 sierpnia 2015

"Niezwykłe przygody latającej myszy" Torben Kuhlmann


Książka trafiła do mnie zupełnym przypadkiem, ale cieszyłam się bardzo z tego przypadku. Jest obłędnie narysowana i wydana.

Autor wziął sobie pod łokieć historię lotnictwa i spoglądając na nią, stworzył dzieło, gdzie lotnikiem jest mysz.  Mysz chce dostać się do Ameryki, statkiem nie da rady, bo dostępu bronią groźne koty, stąd pomysł, by wykorzystać drogę powietrzną.
Przerabia różne rozwiązania konstrukcyjne: ikarowskie skrzydła, lotnię, samolot. Wymyśla silnik, by nie polegać tylko na sile mięśni, przerabia go i udoskonala. Prób czyni mnóstwo. Brużdżą  malutkiemu lotnikowi koty na ziemi i sowy w powietrzu. Deszcz w oczy, wiatr w plecy.

A mała bohaterska mysz nie rezygnuje z marzeń. Coś pięknego. Historia lotnictwa dla dzieci w pigułce. Do tego przeprzeprzepiękne rysunki, schematy, plany. Wyklejka taka cudna!

Nic tylko polecać. Toteż polecam!
Źródło - empik


P.S. Krótko, bo upał obezwładnia.

"Niezwykłe przygody latającej myszy" Torben Kuhlmann, przełożyła Marta Krzemińska, Wilga 2014.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

[Notes] Leuchtturm 1917 Agenda Medium A5 czarny kropki - recenzja notatnika



Z firmy Leuchtturm1917 mam wyjątkowo sporo notatników. Ex-libris, Whitelines, Agenda Slim w kropki,  aktualny kalendarz, mały notes A6 na notatki, minikalendarzyk urodzinowy, a także ten wyżej opisywany, czyli Agenda Medium A5 czarny  kropki.  No i masę szlufek.
Co takiego ta firma w sobie ma, że tak przyciąga? Na przykładzie notesu Agenda Medium postaram się odpowiedzieć.

Garść informacji o zeszycie:
1. Wymiary A5: 210x145mm (no dobra, zmierzyłam, nie ma 210, tylko 208).
2. Twarda, czarna oprawa (z wzorem na okładce, ale mój egzemplarz jest grawerowany, normalnie nie ma wzoru).
3. Zamknięcie na czarną gumkę.
4. Dwie zakładki tasiemkowe, czarna i czarnoszara.
5. Kieszonka na luźne kartki.
6. Zestaw naklejek do archiwizacji (na grzbiet i na front okładki).
7. Spis treści (trzy strony).
8. 249 ponumerowanych stron.
9. Ostatnie osiem kartek z mikroperforacją ułatwiającą wyrwanie.
10. Kartki w kropki, rozstaw co 5mm.
11. Zaokrąglone brzegi kartek i okładki.
12. Na wklejce z przodu miejsce do wpisania nazwiska i adresu.
13. Bezkwasowy, śmietankowego koloru papier o gramaturze 80g/m2.
14. Szyty grzbiet.


Próbki pisma

Próbki pisma - zbliżenie

Próbki pisma - zbliżenie
Próbki pisma - zbliżenie

Próbki pisma - zbliżenie. Ołówek się nieco rozmazał, jest gorąco i dłoń mi się spociła

Próbki pisma - druga strona kartki
Spis treści

Naklejki archiwizujące
Zakładki, numeracja, kropki

 W notatnikach L1917, jakie miałam, papier przeważnie miał gramaturę 80. Mokre atramentowe kreski prześwitują na drugą stronę - ale prawdę mówiąc, zjawisko to występuje w większości notesów, jakie mam i zupełnie mi nie przeszkadza. Uwaga - prześwitywanie to nie przebijanie!

Jak pisze się piórem? Jeśli chodzi o moje preferencje - znakomicie. Papier jest gładki, ale nie śliski. Gdy stalówka sunie po kartkach, papier stawia leciuteńki opór, co ułatwia kontrolę nad stalówką. Atrament wysycha szybko (oczywiście zależy to też od jego ilości i od rodzaju), nie rozlewa się, nie strzępi. Na wakacjach jestem, nie mam lupy, ale obejrzałam sobie literki przez dwie pary okularów i nie zauważyłam żadnych nieprawidłowości. Podoba mi się w tym notesie kolor papieru, jest taki przyjemny dla oczu!

Genialne jest dla mnie to, że wydrukowano spis treści i ponumerowano strony - ciekawe, że tylko w niemieckich notesach się z tym spotkałam (Conceptum i L1917). Gdyby Rhodia ze swoim cudownym papierem wprowadziła te dwie cechy, po piętach bym ich całowała, bo powstałby produkt idealny.

Co do kropek - to nie jest mój ulubiony rodzaj zadruku stron. One są dla mnie za gęsto. Lubię pisać piórami ściętymi, grubość B czy BB - wtedy pismo na drobnych kratkach po prostu się nie mieści, gdy chce się pisać linijka pod linijką. Brakuje przestrzeni, miejsca na wzięcie rozmachu, na spory zawijas przy "y" czy "j". Można co drugą linię, wiem, wiem. Wypróbuję to i zobaczę, czy mi będzie odpowiadało. Chyba za bardzo się przyzwyczaiłam do linii.

Pora odpowiedzieć na pytanie: co mnie tak przekonuje do Leuchtturm1917?

Dobry papier do wiecznego pióra i to, że notes ma masę pierdółek, które ułatwiają życie piszącemu. Ot, choćby taki drobiazg: końce zakładkowych tasiemek cięte są na gorąco i nie postrzępią się nigdy. Albo: brzegi kieszonki na końcu notesu nie są z papieru, tylko z płótna i się nie podrą. Mocne i dobre szycie grzbietu: notatnik ładnie rozkłada się na płasko. Rogi kartek się nie pozaginają, bo są zaokrąglone. Pierdółki, ale zebrane do kupy dają nam wyraźny sygnał: ta firma naprawdę dba o swoich klientów.
Dlatego tak lubię odwiedzać ich stoisko na Targach Książki w Krakowie, lubię rozmawiać z panem, który tam prezentuje wyroby, oglądać i (no tak) kupować. A mój entuzjazm do firmy procentuje, jeszcze nie wyszłam bez upominku od nich (inna rzecz, że zostawiam tam do roku trochę kasy, hehe).

Prezentowany na zdjęciach zeszyt sponsorowany jest przez sklep Twojepioro.pl - bardzo dziękuję! Dodam jeszcze, że na ich stronie zeszyty mają gładkie okładki, a ta śliczna dziewczyna na moim egzemplarzu jest wygrawerowana i taki grawer można sobie zamówić przy zakupie. Nie tylko tekst, ale i grafikę, jak widać.

P.S. Zobaczcie, jak w zależności od oświetlenia dziewczyna zmienia charakter ;) Porównajcie pierwsze i ostatnie zdjęcie.

piątek, 7 sierpnia 2015

"Gigantyczna broda, która była złem" Stephen Collins


Czasem tak się zdarza, że w ręce wpadnie literacka perełka. Całkiem nieoczekiwanie. I cieszy jak diabli.  "Gigantyczna broda..." cieszy podwójnie, bo rzadko kiedy udaje mi się trafić na tak udane połączenie słowa i obrazu.

Powieść zaczyna się obrazem miasta: ulic, domów, ogródków i ludzi. Ludzie skupieni i gładko ogoleni, ulice czyste, żywopłoty równiutko przycięte. Główny bohater, Dave,  po pracy siada przy oknie i szkicuje tę zadowoloną z siebie rzeczywistość. Lubi to. Chyba odreagowuje nudną pracę, w której prezentuje liczby, słupki i wykresy. Znamienne: korpospecjalizacja zaszła już tak daleko, że szeregowi pracownicy nie wiedzą, czym tak naprawdę zajmuje się ich firma.
Żródło


Uporządkowane  i poukładane życie całego miasta jest bardzo wyraźnie podszyte lękiem. Obawą przed TAM. TUTAJ to miasto, TAM jest ocean. Groźny, głęboki, chaotyczny. Czysta entropia. Te równiutkie uliczki i drzewa pod sznurek to próba uczynienia z TUTAJ miejsca, gdzie entropia nie ma wstępu.
Źródło

I nagle zdarza się coś, co burzy ten ustalony porządek rzeczy. Broda. Zarost. (Przypominam, że mieszkańcy są gładko ogoleni - nikt nie ma zarostu). Ale żeby tam zwykła broda! Broda olbrzym, broda gigant, broda, której ścinanie nic nie daje, która odrasta w błyskawicznym tempie, która staje się tak gęsta, że łamią się na niej nożyczki. Do tej pory wszystko mieści się w granicach prawdopodobieństwa. Jednak kiedy broda, rosnąc, wypycha okno, wypełza na ulicę i zajmuje coraz większą przestrzeń - tu już zaczyna się metafizyka i alegoria.

Broda jest kawałkiem entropii, tak znienawidzonej przez mieszkańców miasta. Wróg publiczny numer jeden. Co można z nią zrobić, zachowując się jednocześnie tak, jak na człowieka przystało (żeby nie ogniem i nie mieczem)? Ot, dylemat. Zaskakująco rozwiązany.


Koniec tej opowieści nie jest wcale smutny. Brody już nie ma, ale coś po sobie zostawiła. Nic fizycznego: ślad w duszach, muśnięcie w głowach. Nic fizycznego, ale na ogólnym wizerunku miasta widać, że tu była broda, kiedyś i przez pewien czas.

Powieść graficzna filozoficzna - najwyższych lotów. 


"Gigantyczna broda, która była złem" Stephen Collins, tłumaczenie Grzegorz Ciecieląg, Wydawnictwo Komiksowe 2015.

środa, 5 sierpnia 2015

"Każdy dostanie swoją kozę" Robert M. Wegner


Ta krótka opowieść powstała dla tych wszystkich, którym w "Pamięci wszystkich słów" mało było Krwawych Szóstek. Tu Szóstek jest mnóstwo. Jest mój ulubiony rudy porucznik, Kenneth-lyw-Darawyt oraz jego zastępca, Varhenn, którego też lubię.

O co chodzi z tymi kozami w tytule? Otóż w miejscowości  Terandyh ma się odbyć huczna impreza. Księżyc Złodziei Kóz - można wtedy kraść zwierzaki (kozy, owce, krowy), odkradać je sobie wzajemnie, podkradać, pilnować już ukradzionych i tak dalej. Masa zamieszania, do tego dołóżmy wędrownych kupców, budy, stragany, gliniane garnki, świecące paciorki i pszenne bułeczki. Dołóżmy też złodziejaszków, awanturników i pijaczków - i już wiadomo, że potrzebny jest ktoś do pilnowania porządku.

Pewnie by wszystko poszło gładko, gdyby nie fakt, że całkiem znienacka na głowy mieszkanców zaczęły spadać  kozy, owce i nawet krowy. Z nieba! Dowódca kompanii szuka rozwiązania zagadki, pod nogami pałęta mu się przesympatyczna i megaruchliwa dziewczynka, czary i magia śmierdzą w powietrzu, jedyny obecny w Terandyh czarodziej nie może pomóc, bo złożony jest niemocą - dzieje się, oj, dzieje!

Robert M. Wegner pisze tak, jak lubię. Dynamiczne historie, wyraźnie zarysowane postacie. Wątek damsko-męski bardzo delikatny, wątek dziecięcy bardzo prawdziwy.

Bardzo dobrze mi się to czytało i polecam właścicielom czytników - opowiadanie ukazało się bowiem wyłącznie w wersji elektronicznej.  Tutaj link http://meekhan.com/2015/06/01/wegner-na-dzien-dziecka/

"Każdy dostanie swoją kozę" Robert M. Wegner, Powergraph 2015.

niedziela, 2 sierpnia 2015

"Tintin w Tybecie" Hergé


Nie jestem wielką znawczynią Tintina, ale mam wrażenie, że ten tom ma nieco inny wydźwięk niż większość z serii. Utarło się jakoś, że Tintin wykrywa spiski, walczy z przestępcami, zapobiega katastrofom  - właściwie mógłby pracować razem z Bondem. Jamesem Bondem. A w Tybecie nie ma przestępców, nie ma przeciwników i spisków, ot, nietypowo.

W Tybecie rozbija się samolot, na którego pokładzie znajdował się przyjaciel Tintina, Czang Czang. Panowie mieli się spotkać, ale te plany przekreśliła katastrofa. Ekspedycja ratunkowa, która dotarła do wraku samolotu, nie znalazła nikogo żywego, toteż i Czang Czang został uznany za zmarłego. Ale Tintin słyszy we śnie, jak przyjaciel go woła i błaga o pomoc, toteż wbrew zdrowemu rozsądkowi rusza mu na ratunek.

Proszę państwa, jestem pełna podziwu dla determinacji Tintina, jego wiary i uporu. Siła przyjaźni wyciąga go w góry, każe mu szukać i szperać, bez ustanku, bez spoczynku i wytrwale. Towarzyszy mu kapitan Baryłka, co prawda niechętnie, bo nie widzi sensu wyprawy. Towarzyszy mu też przewodnik - on również nie widzi sensu, ale płacą mu, więc idzie. Za pieniądze można wynająć tragarzy, więc ostatecznie w góry wyrusza całkiem spora grupka. Wykruszają się jednak jej uczestnicy, a to wystraszeni śladami yeti, a to zniechęceni zbyt dużym ryzykiem, a to przygnębieni brakami w zaopatrzeniu (alkohol).

Tintina nie zniechęca nic, prze do przodu jak taran, jedyne, co jest w stanie go zmóc, to jego własny organizm. Jest tak wytrwały w swoich poszukiwaniach, że zawstydza tych, którzy go opuścili. Wracają. I pomagają. Aż się łezka w oku kręci. Gdybym zaginęła w górach, chciałabym, żeby ktoś z takim uporem mnie szukał (a o to trudno, niestety, wiemy wszak o zaginionym himalaiście...)

Ten tom urzekł mnie jeszcze z dwóch powodów.
Po pierwsze zima. Cała akcja toczy się w śniegu i lodzie, to moje ulubione książkowe klimaty (vide Smilla czy Wyprawa). Od kiedy odkryłam komiksy, fascynuje mnie sprawdzanie, jak też rysownicy radzą sobie z pozornie białym tworzywem, jakim jest śnieg.
Tu jest bardzo dobrze. Śnieg u Hergé nie jest biały: jest szarawy, niebieskawy, zawieja jest taką zawieją, że można sobie wyobrazić, jak Tintina oblepia gruba warstwa śniegu,

Druga rzecz, która w oko wpadła, to plansza z samego początku komiksu. Tintin kicha w sali pełnej ludzi. Niby nic, ale tyle ekspresji na jednym obrazku dawno nie  widziałam. Rozsypują się karty, wylewa kawa, lecą na podłogę talerze, filiżanki i inne utensylia. Wszyscy są tak potwornie zaskoczeni kichnięciem, że to aż śmieszne. Tylko jedna osoba z ponad dwudziestu zachowuje stoicki spokój. Wiecie, co robi ta osoba? Czyta książkę!

Humoru w tej książce jest oczywiście więcej, nieoceniony kapitan Baryłka o to dba. Co prawda wciąż nie stroni od alkoholu, ale to człowiek ze złotym sercem. Co zresztą nie do końca mi odpowiada, ale nie będę się szerzej nad tym rozwodzić.

Komiks świetnie mi się czytało - dziękuję za egzemplarz Wydawnictwu Egmont!

"Tintin w Tybecie" Hergé, przekład Marek Puszczewicz, tom 20. serii "Przygody Tintina", Egmont Polska, 2015.