Domki na drzewie to coś, co zapewne miało prawie każde dziecko. Jak nie na drzewie, to szałas w krzakach, ziemiankę w lesie, czy koc narzucony na krzesła w domu. Jako że mieszkałam w dzieciństwie na wsi, miałam takich kryjówek, schowków mnóstwo. Jednym z nich był domek na drzewie, oj tam, zaraz tam domek, po prostu wdrapywałam się na drzewo, na jednej gałęzi siadywałam, poniżej miałam oparcie na nogi, a powyżej dwa konary, na których kładłam deseczkę i to był mój pulpit do pisania i czytania.
Pisałam pamiętnik. A dlaczego? Bo przeczytałam wcześniej “Wakacje w Borkach” Jadwigi Korczakowskiej, a tam Renia pisała pamiętnik. Spodobał mi się ten pomysł tak bardzo, że kiedy nie wiedziałam, co zapisać (no bo co może pisać dziewczątko lat około dziewięciu, głupotki same), to przepisywałam fragmenty pamiętnika Reni do swojego. Tak, tak, od tego się zaczęło to całe pisanie. Pamiętnik prowadziłam przez długie lata, uzbierało się tego kilka grubych brulionów, leżą do dziś gdzieś w piwnicy. A Renię, choć ruda, piegowata i wyjątkowo zakompleksiona - polubiłam. Bo nie sztuka polubić kogoś, kto jest miły, ładny, uśmiechnięty i uprzejmy - jak dzieci, które przyjeżdżają na wakacje do sąsiadów Renaty: Ludka, Wojtek i mały Michaś, sztuka poczuć sympatię do osoby nieufnej i nastroszonej jak mały jeż.
Renia początkowo do przyjezdnych odnosi się nieufnie, chodzi własnymi drogami. A rodzeństwo po pierwszych nieudanych próbach nawiązania przyjaźni odpuszcza, myśląc, że ruda leśniczanka jest wyjątkowo niesympatyczna. Impas przełamuje pożar w lesie, po nim okazuje się, że tak naprawdę to wszystko jest inaczej, niż sądzą bohaterzy powieści.
Szczerze się przyznam, że nie pamiętam treści tak dobrze, jak mi się zdawało, kiedy przystępowałam do pisania tej notki. Pamiętam tylko to uczucie bliskości, niemal namacalna więź z książką, która, ośmielam się twierdzić, odegrała niebagatelną rolę w moim późniejszym życiu, to ukochanie czytania, te pierwsze próby literackie (bo przecież pisanie pamiętnika niewątpliwie taką jest), ta ogólna i nieprzemijająca miłość do literatury, do słowa. Co tu dużo mówić, to bardzo ważna dla mnie książka. Swoją drogą, fantastycznie, że rodzice takie książki kupowali i nam je podsuwali.
niedziela, 27 lutego 2011
sobota, 26 lutego 2011
"Czarna polewka" Małgorzata Musierowicz (skończyłam Jeżycjadę!)
Czarną polewkę podawano niechcianym kandydatom na męża, zamiast stanowczego "idź waść w diabły, niegodzien waść mojej córki!" - zawoalowana aluzja pod postacią czerniny. Swoją drogą - kto dziś jeszcze gotuje czerninę? Moja mama, pamiętam, gotowała, jak zabiła kaczkę na obiad, bo właśnie z krwi kaczej robi się czerninę; ale to było bardzo bardzo dawno, ja i moje siostry byłyśmy małe, więc czernina była bez podtekstów. Już nie wspominając o tym, że czerninę tak naprawdę lubiła tylko mama i jedna z moich sióstr, więc powoli przestała się pojawiać na stole.
Szanownemu seniorowi rodu Borejków przydałaby się ta zupa, bo do wnuczek zlatują mu się adoratorzy z żądaniami, a to ręki, a to ślubu, a to wesela. Ignacy Borejko twardo odpiera te ataki, zapewne ma uraz po antypatycznym Pyziaku, toteż chce uchronić jego córki przed podobnym cierpieniem, jakie było udziałem ich mamy Gabrieli.
Sprzeciwia się więc, by Fryderyk poślubił Różę, choć młodzi się kochają, a mała Mila jest już na świecie. Sprzeciwia się też, aby Laura wyszła za Wolfganga, bo są za młodzi, za niecierpliwi, za zakochani. Tygrys na to wykonuje potężne bryknięcie i ucieka z Wolfim w siną dal.
Zauważył ktoś podobieństwo sióstr Pyziak do Puchatka i Tygryska? Tygrys - nieco egoistyczny, popędliwy i energiczny - wypisz wymaluj Laura. Puchatek - ciepły, pulchny, o kojącej osobowości - to Róża. Ot, taka dygresyjka mała, bo bardzo lubię Kubusia Puchatka.
W "Czarnej polewce" par jest więcej: Józinek i Trolla, Ignacy Grzegorz i Diana, nie wspominając o parach już zasiedziałych i zaobrączkowanych; a trafiają się i trójkąty, jak bracia Żeromscy, bliźniacy, zakochani obaj w Żabie. Chyba pani Musierowicz wyznaje zasadę, że samotność to nic dobrego, bo single, które występują w książce, to osoby mało sympatyczne: Janusz Pyziak, naczelny czarny charakter Jeżycjady, czy przygodny autostopowicz Bodzio, osobnik dość prymitywny.
Tak czy siak, powieść jest przesycona jeżycjadowym ciepełkiem, można się ogrzać przy czytaniu, czego serdecznie i Wam życzę.
Jeżycjadę niniejszym mam przeczytaną całą. Świetny cykl.
Szanownemu seniorowi rodu Borejków przydałaby się ta zupa, bo do wnuczek zlatują mu się adoratorzy z żądaniami, a to ręki, a to ślubu, a to wesela. Ignacy Borejko twardo odpiera te ataki, zapewne ma uraz po antypatycznym Pyziaku, toteż chce uchronić jego córki przed podobnym cierpieniem, jakie było udziałem ich mamy Gabrieli.
Sprzeciwia się więc, by Fryderyk poślubił Różę, choć młodzi się kochają, a mała Mila jest już na świecie. Sprzeciwia się też, aby Laura wyszła za Wolfganga, bo są za młodzi, za niecierpliwi, za zakochani. Tygrys na to wykonuje potężne bryknięcie i ucieka z Wolfim w siną dal.
Zauważył ktoś podobieństwo sióstr Pyziak do Puchatka i Tygryska? Tygrys - nieco egoistyczny, popędliwy i energiczny - wypisz wymaluj Laura. Puchatek - ciepły, pulchny, o kojącej osobowości - to Róża. Ot, taka dygresyjka mała, bo bardzo lubię Kubusia Puchatka.
W "Czarnej polewce" par jest więcej: Józinek i Trolla, Ignacy Grzegorz i Diana, nie wspominając o parach już zasiedziałych i zaobrączkowanych; a trafiają się i trójkąty, jak bracia Żeromscy, bliźniacy, zakochani obaj w Żabie. Chyba pani Musierowicz wyznaje zasadę, że samotność to nic dobrego, bo single, które występują w książce, to osoby mało sympatyczne: Janusz Pyziak, naczelny czarny charakter Jeżycjady, czy przygodny autostopowicz Bodzio, osobnik dość prymitywny.
Tak czy siak, powieść jest przesycona jeżycjadowym ciepełkiem, można się ogrzać przy czytaniu, czego serdecznie i Wam życzę.
Jeżycjadę niniejszym mam przeczytaną całą. Świetny cykl.
piątek, 25 lutego 2011
"Sztuka umierania" Zenon Skierski
"Ten moment nad jeziorem Bellagio. To było jedno z najczystszych jego przeżyć. Wtedy właśnie poznał Zuzannę - dziwne zestawienie tych dwóch doznań teraz dopiero go uderzyło. Tamtego ranka stał na wysokim zboczu. Słońce, wyczuwalne zaledwie, wschodziło gdzieś za łańcuchem gór. W dole, głęboko, leżała woda gładka, jeszcze śpiąca, z wyspą pośrodku tak małą, że białe domki uwite w jej zieleni zdawały się dziecinnymi zabawkami. Już pierwsze smugi kolorów i różowe blaski zapalały się na jeziorze. W ciszy przesłoniętej mgłą, lekką jak oddech, po nocy krótkiej i wilgotnej wstawało niebo, jeszcze fiołkowe, ale już przebłyskujące czerwonymi pasami. Stał na skalistym zboczu, skupiał się, jakby ta godzina nasączona miękkim oparem wciągała cały świat w siebie, jakby swą niewymowną ciszą i pięknością oczyszczała ten blask i jego, wspartego o skałę. We mgle głos ptaka zadźwięczał znienacka, a potem sygnaturka z pobliskiego kościółka spadła tak nagle swą ranną melodią, jak kropla wody w głęboką, milczącą studnię. To było... - ile to lat temu było? pięć, sześć, może osiem?..."
---
"Sztuka umierania" Zenon Skierski, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1959, s.151
---
"Sztuka umierania" Zenon Skierski, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1959, s.151
czwartek, 24 lutego 2011
"Sztuka umierania" Zenon Skierski
Książka trafiła w moje ręce zupełnym przypadkiem, na spotkaniu biblionetkowym leżała na kupce do rozpożyczenia i wyglądała jakoś tak... samotnie. No i ten nieco smętny tytuł. Aż się prosiła o przygarnięcie, choćby na chwilę.
"Sztuka umierania" składa się z czterech nowel, które dotyczą ostatniej wojny, okupacji, powstania warszawskiego. Autor brał udział w powstaniu, zapewne działał w ruchu oporu, wie, co to Pawiak i jak wyglądają przesłuchania. To widać.
Ta książka jest o tym, jak można umrzeć z godnością, z poświęceniem, dla sprawy, dla ojczyzny, dla honoru. Hm, takie niedzisiejsze pojęcia i słowa. U Skierskiego całkiem naturalne jest to, że chłopak, z którego podstępem, przez podstawionego spowiednika, wydarto nazwiska i adresy towarzyszy z konspiracji, na przesłuchaniu rzuca się na Niemców i na ich broń - a nuż się uda i ta chwila ich nieuwagi wystarczy, by zabić fałszywego zakonnika? By nie otumaniał innych osadzonych, młodych, zagubionych chłopców, którzy z chrześcijańską ufnością składają swój los w ręce duchownego...
Tak samo naturalne jest. że para małżeńska z ogromem prasy konspiracyjnej w domu, zaskoczona przez Niemców, barykaduje się, pali dokumenty i czeka na śmierć, ale nie biernie, a skądże! Mają broń, amunicję, granaty, będą się bronić do upadłego, choć to już niedługo. I kochają się wtedy mocniej niż kiedykolwiek, kochają się tak, jakby cały świat miał się skończyć. Wiedzą, że się skończy, to kwestia kilku minut, kilkunastu najwyżej. Ich hart ducha, spokój i opanowanie robią wrażenie na czytelniku.
W każdej z czterech nowel można znaleźć ten właśnie niewymuszony, naturalny patriotyzm. W każdej mamy świadectwo tamtych czasów - nie wiem, czy to świadectwo bardziej dla nas, potomnych, czy dla samego autora - coś jakby zzucie uwierających butów.
Ta książka chyba nie jest zbyt znana. Młodzież po nią nie sięgnie, krzywiąc się "znów o wojnie, znów o holokauście, o okupacji, ileż można!".
Takie życie.
"Sztuka umierania" składa się z czterech nowel, które dotyczą ostatniej wojny, okupacji, powstania warszawskiego. Autor brał udział w powstaniu, zapewne działał w ruchu oporu, wie, co to Pawiak i jak wyglądają przesłuchania. To widać.
Ta książka jest o tym, jak można umrzeć z godnością, z poświęceniem, dla sprawy, dla ojczyzny, dla honoru. Hm, takie niedzisiejsze pojęcia i słowa. U Skierskiego całkiem naturalne jest to, że chłopak, z którego podstępem, przez podstawionego spowiednika, wydarto nazwiska i adresy towarzyszy z konspiracji, na przesłuchaniu rzuca się na Niemców i na ich broń - a nuż się uda i ta chwila ich nieuwagi wystarczy, by zabić fałszywego zakonnika? By nie otumaniał innych osadzonych, młodych, zagubionych chłopców, którzy z chrześcijańską ufnością składają swój los w ręce duchownego...
Tak samo naturalne jest. że para małżeńska z ogromem prasy konspiracyjnej w domu, zaskoczona przez Niemców, barykaduje się, pali dokumenty i czeka na śmierć, ale nie biernie, a skądże! Mają broń, amunicję, granaty, będą się bronić do upadłego, choć to już niedługo. I kochają się wtedy mocniej niż kiedykolwiek, kochają się tak, jakby cały świat miał się skończyć. Wiedzą, że się skończy, to kwestia kilku minut, kilkunastu najwyżej. Ich hart ducha, spokój i opanowanie robią wrażenie na czytelniku.
W każdej z czterech nowel można znaleźć ten właśnie niewymuszony, naturalny patriotyzm. W każdej mamy świadectwo tamtych czasów - nie wiem, czy to świadectwo bardziej dla nas, potomnych, czy dla samego autora - coś jakby zzucie uwierających butów.
Ta książka chyba nie jest zbyt znana. Młodzież po nią nie sięgnie, krzywiąc się "znów o wojnie, znów o holokauście, o okupacji, ileż można!".
Takie życie.
poniedziałek, 21 lutego 2011
"Dziewiąty Mag" A.R. Reystone (romans + fantasy)
Miałam mieszane uczucia po przeczytaniu tej książki - a to dlatego, że wymieszały się w niej elementy skrajnie różne. Miałam, ale już nie mam - oto udało mi się umiejscowić książkę, przez co pozbyłam się dręczącego uczucia, że coś tu nie gra, albowiem, jak tylko zagłębiłam się w powieść, zgrzytało mi coś niemiłosiernie.
Główną bohaterką "Dziewiątego Maga jest Ariel, trzydziestoletnia pani weterynarz, zgrabna i powabna, świeżutko po rozwodzie z mężem łajdakiem. Rozwód trochę ją rozchwiał emocjonalnie, toteż próbuje się pozbierać i poukładać życie na nowo. I wtedy właśnie spotyka elfa Fabiena, który przybywa ze świata równoległego (pełnego magii, elfów i smoków), aby prosić Ariel o pomoc w kwestii podupadających na zdrowiu smoków. Ariel, mimo wahań i wątpliwości, zgadza się udzielić pomocy, przy czym należy zaznaczyć, że głównie z powodu Marcusa. Marcus to oficer, przyjaciel Fabiena (ale nie elf, tylko człowiek), ma piękne błękitne oczy i jest zabójczo przystojny. I właśnie w tym momencie zaczyna się śliczny i klasyczny romans w stylu harlekinowskim, okraszony sporą dawką fantasy.
On ją kocha, ale sobie po zmierzchowemu odmawia choćby pocałunku, ona wciąż o nim myśli, ale się do tego nie przyznaje. On się wścieka, gdy ona naraża się na niebezpieczeństwo, a ona energicznie się odgryza, a potem śni o nim po nocach. Iskrzy między tymi dwoje jak w starej instalacji elektrycznej, przy czym niestety muszę nadmienić, że opisane wyżej zachowania powtarzają się przez prawie całą powieść, co powoli staje się odrobinę nużące. Co prawda autor próbuje nieco rozpalić atmosferę erotycznymi podtekstami, ale mnie to nie pasowało - no co ja poradzę, gorący romans z przeszkodami nie gra mi z gatunkiem fantasy.
A to fantasy w książce to bogate, że hoho! Są ludzie, elfy, krasnoludy, chochliki, smoki, centaury, pegazy, trolle, leśne driady, wampirokruki. Są magiczne źródła, miasta pod kopułami, tajemnicze rasy poza miastami, enigmatyczne przepowiednie, słowem DUŻO fantasy, dużo! Co tylko się nadawało, wylądowało w książce, a co. Za dużo? Odrobinę za dużo.
Słówko jeszcze o zakończeniu, a właściwie jego braku. Urwanie książki niemalże w pół zdania jest bardzo brzydkim zabiegiem. Przecież nawet jak się pisze cykl, można tak zawinąć fabułę w zgrabny węzeł (wymagający oczywiście rozplątania w następnym tomie), żeby to ładnie i elegancko wyglądało. Tu miałam wrażenie, że ktoś ciachnął siekierą, urąbując sznurek i wszystkie wątki tak zawisły z rozczapierzonymi, uciętymi niechlujnie końcówkami.
Muszę jednak powiedzieć, że mimo tych wszystkich uchybień i wad książkę się po prostu czyta, lekko, łatwo i przyjemnie, jeśli ktoś szuka nieskomplikowanej rozrywki, to będzie w sam raz.
Ocena: 3/6.
Główną bohaterką "Dziewiątego Maga jest Ariel, trzydziestoletnia pani weterynarz, zgrabna i powabna, świeżutko po rozwodzie z mężem łajdakiem. Rozwód trochę ją rozchwiał emocjonalnie, toteż próbuje się pozbierać i poukładać życie na nowo. I wtedy właśnie spotyka elfa Fabiena, który przybywa ze świata równoległego (pełnego magii, elfów i smoków), aby prosić Ariel o pomoc w kwestii podupadających na zdrowiu smoków. Ariel, mimo wahań i wątpliwości, zgadza się udzielić pomocy, przy czym należy zaznaczyć, że głównie z powodu Marcusa. Marcus to oficer, przyjaciel Fabiena (ale nie elf, tylko człowiek), ma piękne błękitne oczy i jest zabójczo przystojny. I właśnie w tym momencie zaczyna się śliczny i klasyczny romans w stylu harlekinowskim, okraszony sporą dawką fantasy.
On ją kocha, ale sobie po zmierzchowemu odmawia choćby pocałunku, ona wciąż o nim myśli, ale się do tego nie przyznaje. On się wścieka, gdy ona naraża się na niebezpieczeństwo, a ona energicznie się odgryza, a potem śni o nim po nocach. Iskrzy między tymi dwoje jak w starej instalacji elektrycznej, przy czym niestety muszę nadmienić, że opisane wyżej zachowania powtarzają się przez prawie całą powieść, co powoli staje się odrobinę nużące. Co prawda autor próbuje nieco rozpalić atmosferę erotycznymi podtekstami, ale mnie to nie pasowało - no co ja poradzę, gorący romans z przeszkodami nie gra mi z gatunkiem fantasy.
A to fantasy w książce to bogate, że hoho! Są ludzie, elfy, krasnoludy, chochliki, smoki, centaury, pegazy, trolle, leśne driady, wampirokruki. Są magiczne źródła, miasta pod kopułami, tajemnicze rasy poza miastami, enigmatyczne przepowiednie, słowem DUŻO fantasy, dużo! Co tylko się nadawało, wylądowało w książce, a co. Za dużo? Odrobinę za dużo.
Słówko jeszcze o zakończeniu, a właściwie jego braku. Urwanie książki niemalże w pół zdania jest bardzo brzydkim zabiegiem. Przecież nawet jak się pisze cykl, można tak zawinąć fabułę w zgrabny węzeł (wymagający oczywiście rozplątania w następnym tomie), żeby to ładnie i elegancko wyglądało. Tu miałam wrażenie, że ktoś ciachnął siekierą, urąbując sznurek i wszystkie wątki tak zawisły z rozczapierzonymi, uciętymi niechlujnie końcówkami.
Muszę jednak powiedzieć, że mimo tych wszystkich uchybień i wad książkę się po prostu czyta, lekko, łatwo i przyjemnie, jeśli ktoś szuka nieskomplikowanej rozrywki, to będzie w sam raz.
Ocena: 3/6.
niedziela, 20 lutego 2011
Wyniki ankiety
"Godzina detektywów" J. Thorwald - 10
"Hańba" J.M. Coetzee - 10
"Gawędy o księgarzach" Z. Arct - 6
"Moja żona wiedźma" A. Bielanin - 6
"Córka krwawych" A. Bishop - 5
"Córka krwawych" A. Bishop - 5
"Reflektorem w mrok" Boy - 4
"Lewą ręką przez prawe ramię" S.L. Aaro - 4
"Słońce w słonecznikach" D. Stec - 3
"Wybór wierszy i przekładów" S. Barańczak - 3
"Czystopis" S. Łukjanienko - 3
"Koci detektyw" V. Halls - 3
"Alterland" M. Wolski - 1
"Osobliwe przygody Dyla Sowizdrzała" K. Coster - 1
"Męka twórcza" B. Łopieńska - 1
"Przez ocean czasu" B. Korewicki
"Angelika" A. Golon
"Złote jabłko" Shea, Wilson
"Przygody Wernera Holta" D. Noll
"Wydry pana Gavina" G. Maxwell
"Złote jabłko" Shea, Wilson
"Przygody Wernera Holta" D. Noll
"Wydry pana Gavina" G. Maxwell
Powyżej wyniki ankiety, bardzo dziękuję wszystkim za udział i sugestie. Zabrałam się za "Godzinę detektywów", chociaż to wielkie i ciężkie tomisko, to nadspodziewanie szybko się czyta. Pewnie dlatego, że opuszczam kawałki, które mnie kompletnie nie interesują :)
Poza tym przeleżałam dziś prawie cały dzień w łóżku, czułam się koszmarnie, ból głowy, brzucha i ogólne rozbicie. Nawet czytać nie mogłam. Oby to minęło jak najszybciej, bo jeszcze się czuję nietęgo.
środa, 16 lutego 2011
Za co się zabrać, nie mam pojęcia. Ankieta!
Skończyłam Skierskiego i stanęłam przed dylematem, za co się obecnie złapać. A że odkryłam, iż na blogu można robić ankiety, to postanowiłam wypróbować, jak to działa.
Toteż wypisałam pracowicie większość tytułów ze stosika - jeśli coś chcecie polecić, to zachęcam. Głosowanie do piątku włącznie. Sama jestem ciekawa :)
Jeszcze tak z zupełnie innej beczki: jak byłam mała, zastanawiałam się usilnie nad nazwami kolorów włosów. Blond, rudy - to całkiem jasne. Natomiast brunet i szatyn ustawicznie mi się mylili. Szatyn kojarzyłam sobie z szatanem (no co, no co, dziecięciem byłam), a co za tym idzie, z najczarniejszym z czarnych kolorów. Brunet natomiast kojarzył mi się z kolorem brunatnym (węgiel z Bełchatowa), czyli brązowym. Jak wiadomo, jest odwrotnie.
Ciekawa jestem etymologii tych nazw.
Toteż wypisałam pracowicie większość tytułów ze stosika - jeśli coś chcecie polecić, to zachęcam. Głosowanie do piątku włącznie. Sama jestem ciekawa :)
Jeszcze tak z zupełnie innej beczki: jak byłam mała, zastanawiałam się usilnie nad nazwami kolorów włosów. Blond, rudy - to całkiem jasne. Natomiast brunet i szatyn ustawicznie mi się mylili. Szatyn kojarzyłam sobie z szatanem (no co, no co, dziecięciem byłam), a co za tym idzie, z najczarniejszym z czarnych kolorów. Brunet natomiast kojarzył mi się z kolorem brunatnym (węgiel z Bełchatowa), czyli brązowym. Jak wiadomo, jest odwrotnie.
Ciekawa jestem etymologii tych nazw.
wtorek, 15 lutego 2011
"Kot, który pchnął śledztwo na właściwe tory" L.J.Braun (jedzie pociąg z daleka)
Tory, które są w tytule, należy traktować dosłownie, bo odgrywają ważną rolę jako droga dla wypasionego parowozu, odrestaurowanego przez ekscentrycznego milionera. Parowóz i trzy fikuśne wagony, szampan, kelnerzy w białych fraczkach i inne bajery, a to wszystko za jedyne pięćset dolarów - oto przepis na ekskluzywną podróż pociągiem.
W świetle tego, co dzieje się obecnie na polskiej kolei, wygląda to odrobinę utopijnie, no ale w końcu to fikcja literacka. Zresztą pomysł na urządzanie takich wycieczek regularnie upadł bardzo szybko, z prozaicznego powodu - oto właściciel parowozu nagle znika (znikają też olbrzymie sumy z przedsiębiorstwa, którym kierował). Zostawia ciężko chorą żonę, córkę i syna, zabiera za to niezwykle atrakcyjną asystentkę.
Nie da się ukryć, że Qwill jest zaciekawiony tymi wydarzeniami, choć innych wrażeń mu nie brakuje: Polly, jego przyjaciółka, usiłuje zbudować dom, w Pickax wystawiają sztukę "Sen nocy letniej" z kosmitami zamiast duszków, do miasteczka przyjeżdża Celia Robinson, telefoniczna znajoma Qwilla z Florydy, Koko kradnie czarne ołówki i powoduje piętnastominutową przerwę w dostawie prądu do całego miasteczka.
Dużo tu o pociągach i kolejnictwie, o budownictwie, trochę o Szekspirze ("Dość. Zdzierżymy albo pękną nam cięciwy"). Mało o jedzeniu. Jestem zaskoczona.
Ocena: 3,5/6.
P.S. Tak pracowicie opisuję te koty tylko i wyłącznie ku pamięci. Zdarzy się jakiś konkurs, a mnie się fabuły pomieszają.
W świetle tego, co dzieje się obecnie na polskiej kolei, wygląda to odrobinę utopijnie, no ale w końcu to fikcja literacka. Zresztą pomysł na urządzanie takich wycieczek regularnie upadł bardzo szybko, z prozaicznego powodu - oto właściciel parowozu nagle znika (znikają też olbrzymie sumy z przedsiębiorstwa, którym kierował). Zostawia ciężko chorą żonę, córkę i syna, zabiera za to niezwykle atrakcyjną asystentkę.
Nie da się ukryć, że Qwill jest zaciekawiony tymi wydarzeniami, choć innych wrażeń mu nie brakuje: Polly, jego przyjaciółka, usiłuje zbudować dom, w Pickax wystawiają sztukę "Sen nocy letniej" z kosmitami zamiast duszków, do miasteczka przyjeżdża Celia Robinson, telefoniczna znajoma Qwilla z Florydy, Koko kradnie czarne ołówki i powoduje piętnastominutową przerwę w dostawie prądu do całego miasteczka.
Dużo tu o pociągach i kolejnictwie, o budownictwie, trochę o Szekspirze ("Dość. Zdzierżymy albo pękną nam cięciwy"). Mało o jedzeniu. Jestem zaskoczona.
Ocena: 3,5/6.
P.S. Tak pracowicie opisuję te koty tylko i wyłącznie ku pamięci. Zdarzy się jakiś konkurs, a mnie się fabuły pomieszają.
niedziela, 13 lutego 2011
Odkurzone tytuły
Są takie książki ukochane, a czasem nie ukochane, tylko ulubione, a czasem po prostu lubiane, albo mające w sobie to coś - takie pierwsze miłości książkowe - wszystkie bez wyjątku czytane w odległej przeszłości, dziś już zapomniane, zakurzone, w bibliotece upchnięte na półce, szara okładka, pożółkłe strony. Nikt nie trafi.
Piszę czasem o takich starych książkach. Może niekoniecznie z serii "Poczytaj mi mamo" - ale od takich książek się zaczynało i sporo z literatury dziecięcej zostało mi w pamięci, tak nostalgicznie, uroczo i uparcie trzymając się zwojów mózgowych. Może nie są to jakieś bardzo dobre czy wartościowe pozycje, ale mam do nich sentyment.
Czytałam je jako mała dziewczynka, z pasją i zaangażowaniem. I z tym pstryk wyłączeniem się na bodźce z zewnątrz (teraz już tak nie potrafię).
Wyciągam je teraz na wierzch, otrzepuję z kurzu i piszę - a nuż widelec komuś się spodobają i sięgnie po jedną czy drugą, będąc w bibliotece czy antykwariacie? A może komuś się przypomni, że czytał i uśmiechnie się z zadowoleniem? Kilka z nich ponownie wstawiłam sobie na półkę, magia działa.
Oznaczyłam takie książki tagiem "Odkurzone tytuły". Zajrzyjcie, może znajdziecie coś dla siebie.
A ja już myślę nad tym, jakie by jeszcze tytuły odkurzyć. Może "Wakacje w Borkach" Korczakowskiej, albo "Dzieci z Bullerbyn" Lindgren. Super były książki dzieciowe Shirley Jackson (swoją drogą długo nie mogłam pojąć, że Shirley może być jednocześnie imieniem i nazwiskiem, jak u Montgomery). A czytał ktoś "Piątą operację" Młodika i Własowa? Albo "Karuzele nad miastem" Tomina? O rany, ile tego jeszcze jest...
Piszę czasem o takich starych książkach. Może niekoniecznie z serii "Poczytaj mi mamo" - ale od takich książek się zaczynało i sporo z literatury dziecięcej zostało mi w pamięci, tak nostalgicznie, uroczo i uparcie trzymając się zwojów mózgowych. Może nie są to jakieś bardzo dobre czy wartościowe pozycje, ale mam do nich sentyment.
Czytałam je jako mała dziewczynka, z pasją i zaangażowaniem. I z tym pstryk wyłączeniem się na bodźce z zewnątrz (teraz już tak nie potrafię).
Wyciągam je teraz na wierzch, otrzepuję z kurzu i piszę - a nuż widelec komuś się spodobają i sięgnie po jedną czy drugą, będąc w bibliotece czy antykwariacie? A może komuś się przypomni, że czytał i uśmiechnie się z zadowoleniem? Kilka z nich ponownie wstawiłam sobie na półkę, magia działa.
Oznaczyłam takie książki tagiem "Odkurzone tytuły". Zajrzyjcie, może znajdziecie coś dla siebie.
A ja już myślę nad tym, jakie by jeszcze tytuły odkurzyć. Może "Wakacje w Borkach" Korczakowskiej, albo "Dzieci z Bullerbyn" Lindgren. Super były książki dzieciowe Shirley Jackson (swoją drogą długo nie mogłam pojąć, że Shirley może być jednocześnie imieniem i nazwiskiem, jak u Montgomery). A czytał ktoś "Piątą operację" Młodika i Własowa? Albo "Karuzele nad miastem" Tomina? O rany, ile tego jeszcze jest...
sobota, 12 lutego 2011
"Kot, który przyszedł na śniadanie" L.J.Braun (ale te śniadania to naprawdę coś!)
Śniadania u Lori:
- Naleśniki z orzechowym nadzieniem polane syropem klonowym oraz parówki z indyka albo omlet ze szczypiorkiem i estragonem oraz wątróbki drobiowe saute.
- Suflet z szynki i jajka ze świeżym ananasem albo wafle z serem ricotta i truskawki.
- Jajka po benedyktyńsku z sosem holenderskim lub placki kukurydziane z kiełbasą i sokiem jabłkowym.
- Wędzony łosoś i jajecznica lub zapiekanka z ziemniakami i szynką polana gęstym słodkim sosem.
- Suchary z szynką w sosie serowym albo dorsz w cieście i jajecznica.
- Siekana peklowana wołowina i jajka gotowane bez skorupki albo mamałyga z kiełbaskami w sosie.
- Naleśniki z orzechami i paszteciki z kiełbasą domowej roboty lub bułeczki faszerowane mieloną wołowiną.
- Francuskie tosty z masłem jabłkowym i paskami bekonu, jajka gotowane w wodzie bez skorupek i wołowina konserwowa.
Zadałam sobie trud wypisania tych śniadań serwowanych na Wyspie Śniadaniowej, gdzie wybrał się Qwilleran, bo urzekają. Solidne, różnorodne, bogate. Chociaż nie zawsze dla mnie zrozumiałe - wątróbki na śniadanie? Dorsz w cieście? Zapiekanka z ziemniakami? To solidne dania, według mnie odpowiednie na obiad, ale pewnie są ludzie, którzy lubią sobie zdrowo podjeść na dobre rozpoczęcie dnia.
Tak jak Qwill, który, gdy tylko ma okazję, zamawia z tych śniadań obydwa komplety (większość ludzi bierze jeden zestaw), bo lubi jeść. Wiadomo, to Qwill.
Sama intryga kryminalna schodzi tu prawie całkowicie na dalszy plan. Na wyspie, dotąd spokojnej, buduje się kurort dla turystów. Rdzenni mieszkańcy nie są zadowoleni z gwaru, śmieci, spalin i ogólnego rozgardiaszu - zresztą, wcale nie jestem zdziwiona. Qwill przypływa na wyspę wraz z kotami, aby powęszyć w sprawie dziwnych incydentów: łódź na przystani wylatuje w powietrze, ginie jej właściciel, ktoś topi się w basenie hotelowym, jeszcze ktoś inny umiera po spożyciu zatrutego kurczaka. Wszystko z osobna to przypadki, ale razem wygląda to bardzo podejrzanie. No i niby Q. rozwiązuje zagadkę, ale jako tak - nieprzekonująco. Woli włóczyć się po wyspie, poznawać coraz to nowych ludzi, grać z Koko w domino i obżerać się śniadaniami.
Ale i tak go lubię.
4/6.
- Naleśniki z orzechowym nadzieniem polane syropem klonowym oraz parówki z indyka albo omlet ze szczypiorkiem i estragonem oraz wątróbki drobiowe saute.
- Suflet z szynki i jajka ze świeżym ananasem albo wafle z serem ricotta i truskawki.
- Jajka po benedyktyńsku z sosem holenderskim lub placki kukurydziane z kiełbasą i sokiem jabłkowym.
- Wędzony łosoś i jajecznica lub zapiekanka z ziemniakami i szynką polana gęstym słodkim sosem.
- Suchary z szynką w sosie serowym albo dorsz w cieście i jajecznica.
- Siekana peklowana wołowina i jajka gotowane bez skorupki albo mamałyga z kiełbaskami w sosie.
- Naleśniki z orzechami i paszteciki z kiełbasą domowej roboty lub bułeczki faszerowane mieloną wołowiną.
- Francuskie tosty z masłem jabłkowym i paskami bekonu, jajka gotowane w wodzie bez skorupek i wołowina konserwowa.
Zadałam sobie trud wypisania tych śniadań serwowanych na Wyspie Śniadaniowej, gdzie wybrał się Qwilleran, bo urzekają. Solidne, różnorodne, bogate. Chociaż nie zawsze dla mnie zrozumiałe - wątróbki na śniadanie? Dorsz w cieście? Zapiekanka z ziemniakami? To solidne dania, według mnie odpowiednie na obiad, ale pewnie są ludzie, którzy lubią sobie zdrowo podjeść na dobre rozpoczęcie dnia.
Tak jak Qwill, który, gdy tylko ma okazję, zamawia z tych śniadań obydwa komplety (większość ludzi bierze jeden zestaw), bo lubi jeść. Wiadomo, to Qwill.
Sama intryga kryminalna schodzi tu prawie całkowicie na dalszy plan. Na wyspie, dotąd spokojnej, buduje się kurort dla turystów. Rdzenni mieszkańcy nie są zadowoleni z gwaru, śmieci, spalin i ogólnego rozgardiaszu - zresztą, wcale nie jestem zdziwiona. Qwill przypływa na wyspę wraz z kotami, aby powęszyć w sprawie dziwnych incydentów: łódź na przystani wylatuje w powietrze, ginie jej właściciel, ktoś topi się w basenie hotelowym, jeszcze ktoś inny umiera po spożyciu zatrutego kurczaka. Wszystko z osobna to przypadki, ale razem wygląda to bardzo podejrzanie. No i niby Q. rozwiązuje zagadkę, ale jako tak - nieprzekonująco. Woli włóczyć się po wyspie, poznawać coraz to nowych ludzi, grać z Koko w domino i obżerać się śniadaniami.
Ale i tak go lubię.
4/6.
czwartek, 10 lutego 2011
"Ludzie na walizkach" Szymon Hołownia
Mam niejasne wrażenie, że nie odebrałam właściwie tej książki - i chyba mam z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia. "Ludzie na walizkach" bowiem naładowane są emocjami po brzegi, a mnie się te emocje jakoś nie chciały udzielić.
Owszem, przeczytałam. Owszem, z zainteresowaniem. Historie o ludzkim cierpieniu, bólu, nadziei, dylematach moralnych, o życiu i śmierci, o Bogu i o braku Boga - wszystko to pięknie napisane.
Ze smutkiem przeczytałam wywiad z Krzysztofem Kolbergerem. Z ciekawością rozmowę z profesorem z kliniki leczenia bólu. Inne też przeczytałam, uważnie.
Nie jestem pewna, czy fragment, w którym Szymon Hołownia pisze o własnym płaczu podczas przeprowadzania jednej z rozmów, nie zablokował mnie jakoś. Poczułam się gorsza, że ja nie płaczę, bo nie mam na to najmniejszej ochoty? Gorsza, bo mniej wrażliwa? Bo powinnam się przejąć i zapłakać, a nie zrobiłam tego? Czy to byłby właściwy odbiór tej książki?
Problem tkwi chyba w tym, że wyobrażam sobie, że tak, właściwe byłoby to głębokie wzruszenie, westchnienie i łza w oku, a ja temu nie sprostałam.
A może wcale nie? Może powinnam właśnie przeczytać tę książkę i odebrać ją tak, jak odebrałam - z zadowoleniem, że to nie mnie spotykają takie nieszczęścia. I z zadowoleniem, bo na tych kartkach jest olbrzymi ładunek nadziei.
Precz, wyrzuty sumienia.
Owszem, przeczytałam. Owszem, z zainteresowaniem. Historie o ludzkim cierpieniu, bólu, nadziei, dylematach moralnych, o życiu i śmierci, o Bogu i o braku Boga - wszystko to pięknie napisane.
Ze smutkiem przeczytałam wywiad z Krzysztofem Kolbergerem. Z ciekawością rozmowę z profesorem z kliniki leczenia bólu. Inne też przeczytałam, uważnie.
Nie jestem pewna, czy fragment, w którym Szymon Hołownia pisze o własnym płaczu podczas przeprowadzania jednej z rozmów, nie zablokował mnie jakoś. Poczułam się gorsza, że ja nie płaczę, bo nie mam na to najmniejszej ochoty? Gorsza, bo mniej wrażliwa? Bo powinnam się przejąć i zapłakać, a nie zrobiłam tego? Czy to byłby właściwy odbiór tej książki?
Problem tkwi chyba w tym, że wyobrażam sobie, że tak, właściwe byłoby to głębokie wzruszenie, westchnienie i łza w oku, a ja temu nie sprostałam.
A może wcale nie? Może powinnam właśnie przeczytać tę książkę i odebrać ją tak, jak odebrałam - z zadowoleniem, że to nie mnie spotykają takie nieszczęścia. I z zadowoleniem, bo na tych kartkach jest olbrzymi ładunek nadziei.
Precz, wyrzuty sumienia.
środa, 9 lutego 2011
"Morderca bez twarzy" Henning Mankell (smutny, śmieszny Kurt Wallander)
Świetnie słucha mi się audiobooków Gordona, toteż rozpędem wzięłam się za Mankella, bo to też kryminał. No i na tym kończy się podobieństwo. Mason to silny, pewny siebie adwokat z Los Angeles (czy tam innej Kalifornii). Odnosi same sukcesy, znany jest z błyskotliwych zwycięstw na sali sądowej, na u boku piękną kobietę, Dellę Street.
Kurt Wallander to szwedzki policjant z Ystad, świeżo rozwiedziony, z poszarpanymi relacjami z córką. Ma na głowie ojca, wydział w policji (jego szef ma urlop), lekką nadwagę i okropne morderstwo. Całkowite przeciwieństwo Masona.
Zdobył jednak moją sympatię swoją konsekwencją, uporem, no i jeszcze czymś, czego nie umiem dokładnie określić jednym słowem - ale ta sympatia zaczęła się w momencie, kiedy słuchałam, jak nocą śledzi podejrzanego. Jedzie za nim, niemalże błądząc w nieznanym mu terenie, trzęsąc się z zimna, z bolącą głową, na której rośnie olbrzymi guz po poprzednich perypetiach - oto obraz budzący współczucie, nieprawdaż? Aby pozostać niezauważonym, Kurt Wallander nurkuje do najbliższej bramy, żeby się schować i z rozmachem wali głową w niski strop. Bach! rozcina czoło, krew się leje, głowa boli jeszcze bardziej - poziom mojego współczucia też rośnie, no oczywiście, biedny i na ptysiu ząb złamie.
Ale następna scena to już zwala z nóg. Nie mnie, Wallandera. Podczas śledzenia podejrzanego włazi bowiem na rusztowanie i podpatruje przez okno spotkanie, które się kończy, trzeba więc ruszyć za podejrzanym. I wtedy Wallander zlatuje z rusztowania, a ja nie wytrzymuję i wybucham śmiechem, bo Kurt zlatuje z naprawdę wysoka i niechybnie by się zabił, gdyby mu nie uwięzła noga między deskami - zawisł tak głową w dół jak nietoperz, pół metra nad chodnikiem, a mnie to nagromadzenie absurdu i czarnej groteski rozbroiło zupełnie i położyło na łopatki.
I jak tu nie lubić Kurta Wallandera, który sam o sobie mówi, że nie jest śmiejącym się policjantem, puszczając oko do czytelnika obytego w skandynawskich kryminałach. Co jeszcze napisać o książce? Morderstwo jest okrutne, śledztwo drobiazgowe i mało skuteczne, pogoda wciąż pod psem (a to wieje, a to leje, a to zimno), a Kurt jest ciągle przygnębiony.
Szczerze polecam!
Ocena: 4,5/6.
Kurt Wallander to szwedzki policjant z Ystad, świeżo rozwiedziony, z poszarpanymi relacjami z córką. Ma na głowie ojca, wydział w policji (jego szef ma urlop), lekką nadwagę i okropne morderstwo. Całkowite przeciwieństwo Masona.
Zdobył jednak moją sympatię swoją konsekwencją, uporem, no i jeszcze czymś, czego nie umiem dokładnie określić jednym słowem - ale ta sympatia zaczęła się w momencie, kiedy słuchałam, jak nocą śledzi podejrzanego. Jedzie za nim, niemalże błądząc w nieznanym mu terenie, trzęsąc się z zimna, z bolącą głową, na której rośnie olbrzymi guz po poprzednich perypetiach - oto obraz budzący współczucie, nieprawdaż? Aby pozostać niezauważonym, Kurt Wallander nurkuje do najbliższej bramy, żeby się schować i z rozmachem wali głową w niski strop. Bach! rozcina czoło, krew się leje, głowa boli jeszcze bardziej - poziom mojego współczucia też rośnie, no oczywiście, biedny i na ptysiu ząb złamie.
Ale następna scena to już zwala z nóg. Nie mnie, Wallandera. Podczas śledzenia podejrzanego włazi bowiem na rusztowanie i podpatruje przez okno spotkanie, które się kończy, trzeba więc ruszyć za podejrzanym. I wtedy Wallander zlatuje z rusztowania, a ja nie wytrzymuję i wybucham śmiechem, bo Kurt zlatuje z naprawdę wysoka i niechybnie by się zabił, gdyby mu nie uwięzła noga między deskami - zawisł tak głową w dół jak nietoperz, pół metra nad chodnikiem, a mnie to nagromadzenie absurdu i czarnej groteski rozbroiło zupełnie i położyło na łopatki.
I jak tu nie lubić Kurta Wallandera, który sam o sobie mówi, że nie jest śmiejącym się policjantem, puszczając oko do czytelnika obytego w skandynawskich kryminałach. Co jeszcze napisać o książce? Morderstwo jest okrutne, śledztwo drobiazgowe i mało skuteczne, pogoda wciąż pod psem (a to wieje, a to leje, a to zimno), a Kurt jest ciągle przygnębiony.
Szczerze polecam!
Ocena: 4,5/6.
poniedziałek, 7 lutego 2011
"Zbrojny pies czyli zestaw plotek" Szymon Kobyliński (nie po drodze nam było)
Kiedy czytałam "Po imieniu", byłam zachwycona, upstrzyłam książkę mnóstwem zakładek, bo wciąż natykałam się na zdania, które coś mi przypominały, albo zmuszały do sprawdzenia czegoś, albo po prostu podobały. Po przeczytaniu mojej entuzjastycznej recenzji koleżanka zaproponowała mi pożyczenie "Zbrojnego psa", a z chęcią na to przystałam, licząc na powtórkę z rozrywki.
Niestety przeliczyłam się. Urok gawędziarski pana Szymona pozostał taki sam, sypie on anegdotami, opowieściami o sobie samym, o swojej rodzinie, współpracownikach, kolegach czy góralach (do których się jeździło na letnisko) - jak z rękawa. Znać w tym wszystkim niebywałą pamięć do szczegółów, szacunek do drugiego człowieka, ogólne oczytanie i eryducję...
Ale niestety brak myśli przewodniej, tej nici, za którą po latach mogłabym pociągnąć i wysnuć ze zwojów pamięci rzetelną opowieść, o czym pisał Szymon Kobyliński w "Zbrojnym psie". Zbiór luźnych, nie powiązanych opowieści nie zapisuje się w pamięci, a szkoda.
Nie ukrywam, że karteczki-zakładeczki pojawiły się w książce podczas czytania. Kiedy jednak po zakończeniu lektury powróciłam do nich, żeby sprawdzić, co mnie zaciekawiło, okazało się, że to drobiazgi: słowa do sprawdzenia w słowniku, nazwiska do sprawdzenia (Zaruba, Kulisiewicz czy też Buyno-Arctowa) w encyklopedii czy też ciekawe palindromy "Jadzi w gębę gwizdaj" i "Oto łza z nizin za złoto".
Szczerze się ucieszyłam, gdy natrafiłam na fragment:
"Zofia Horodyńska, ilustratorka dziecięcych książek (nigdzie dziś nie mogę odszukać jej subtelnych rysunków do tekstu »Był sobie król, był sobie paź«?)".* Zdaje się, że mogę panu pomóc, panie Kobyliński - zakrzyknęłam w duchu, po czym wyciągnęłam z półki książkę "O Królu Cukrowym" Ewy Ostrowskiej, bo czymże byłby tekst "Był sobie król, był sobie paź", jak nie właśnie tym? Srodze się jednak zawiodłam, gdy odkryłam, że w moim egzemplarzu brak strony, gdzie są zamieszczane takie informacje. Oklapłam trochę, przechwaliłam się, przepraszam. A może ktoś ma tę uroczą książeczkę i mógłby mi to sprawdzić?
Niestety przeliczyłam się. Urok gawędziarski pana Szymona pozostał taki sam, sypie on anegdotami, opowieściami o sobie samym, o swojej rodzinie, współpracownikach, kolegach czy góralach (do których się jeździło na letnisko) - jak z rękawa. Znać w tym wszystkim niebywałą pamięć do szczegółów, szacunek do drugiego człowieka, ogólne oczytanie i eryducję...
Ale niestety brak myśli przewodniej, tej nici, za którą po latach mogłabym pociągnąć i wysnuć ze zwojów pamięci rzetelną opowieść, o czym pisał Szymon Kobyliński w "Zbrojnym psie". Zbiór luźnych, nie powiązanych opowieści nie zapisuje się w pamięci, a szkoda.
Nie ukrywam, że karteczki-zakładeczki pojawiły się w książce podczas czytania. Kiedy jednak po zakończeniu lektury powróciłam do nich, żeby sprawdzić, co mnie zaciekawiło, okazało się, że to drobiazgi: słowa do sprawdzenia w słowniku, nazwiska do sprawdzenia (Zaruba, Kulisiewicz czy też Buyno-Arctowa) w encyklopedii czy też ciekawe palindromy "Jadzi w gębę gwizdaj" i "Oto łza z nizin za złoto".
Szczerze się ucieszyłam, gdy natrafiłam na fragment:
"Zofia Horodyńska, ilustratorka dziecięcych książek (nigdzie dziś nie mogę odszukać jej subtelnych rysunków do tekstu »Był sobie król, był sobie paź«?)".* Zdaje się, że mogę panu pomóc, panie Kobyliński - zakrzyknęłam w duchu, po czym wyciągnęłam z półki książkę "O Królu Cukrowym" Ewy Ostrowskiej, bo czymże byłby tekst "Był sobie król, był sobie paź", jak nie właśnie tym? Srodze się jednak zawiodłam, gdy odkryłam, że w moim egzemplarzu brak strony, gdzie są zamieszczane takie informacje. Oklapłam trochę, przechwaliłam się, przepraszam. A może ktoś ma tę uroczą książeczkę i mógłby mi to sprawdzić?
Wracając do "Zbrojnego psa" - przeczytałam, dziękuję, na razie nie będę szukać innych książek tego autora. Wystarczy mi.
Ocena: 3,5/6.
---
* Szymon Kobyliński "Zbrojny pies czyli zestaw plotek", Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1982, s.160
Ocena: 3,5/6.
---
* Szymon Kobyliński "Zbrojny pies czyli zestaw plotek", Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1982, s.160
niedziela, 6 lutego 2011
"Sprawa podzielonego domu" E.S.Gardner (znów mój ulubiony Perry Mason)
Wyobraźmy sobie spory, wygodny dom położony na dużej działce pod miastem, z basenem i patio. Nowy, starannie wykończony, wyposażony we wszystkie niezbędne sprzęty. Bardzo miła wizja. A teraz wyobraźmy sobie, że przez cały dom przeciągnięto zasieki i kolczasty płot dzieli posiadłość na dwie części. Druty są mocno naciągnięte i rozmieszczone tak gęsto, że stanowią zaporę nie do przebycia. No, chyba że się wskoczy do basenu, zanurkuje i przepłynie pod drutami. Tak, nad basenem też biegną druty. Koszmar!
Zwłaszcza dla właściciela domu, który znienacka zostaje postawiony przed problemem kolczastych zasieków i braku dostępu do połowy willi. Skąd to, jak to, o co w ogóle chodzi?
Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Pan Carson podpisał umowę z panem Morley'em, że sprzeda mu śliczny kawałek ziemi i wybuduje mu na tej ziemi dom. Jak powiedział, tak zrobił. Tak się jednak stało, że w trakcie umowy rozpadło się jego małżeństwo, a żona zażądała swojej części majątku. Sędzia w trakcie rozwodu przyznał jej prawo do części działki, na której stanął już dom Morley'a! A że sprytny Carson ukrył gdzieś resztę niemałego majątku, chcąc uchronić go przed podziałem, wściekła żona postanowiła uprzykrzyć życie panu Morley, licząc na to, że ten, rozzłoszczony, dobierze się do Carsona i wytoczy mu sprawę sądową o oszustwo.
Super zawikłane, widowiskowe i bajeranckie. Aż szkoda, że tę niezłą zabawę przerywa pojawienie się trupa na scenie - ale taki już los kryminałów. Perry Mason wkracza do akcji i odtąd jest już jak w porządnym kryminale przystało -zwroty akcji, nowe dowody, świadkowie i tak dalej.
Świetna zabawa plus bardzo prosta recepta na to, jak być wygranym w kasynie (nigdy nie byłam, wykorzystam!) - oto niewątpliwe zalety tej książki.
Słówko o lektorze; Leszek Filipowicz sprawia wrażenie nie lektora, a aktora. Różnica subtelna, acz wyraźna; pan Leszek różnicuje brzmienie i barwę głosu w zależności od tego, czyją kwestię w danej chwili czyta. Bardzo mi się to podobało, bardzo! Za to ładne czytanie skłonna jestem wybaczyć mu to, że z uporem maniaka i całkowicie błędnie wymawia "dedektyw" zamiast "detektyw".
Ocena: 4/6.
Tom 84 cyklu.
Zwłaszcza dla właściciela domu, który znienacka zostaje postawiony przed problemem kolczastych zasieków i braku dostępu do połowy willi. Skąd to, jak to, o co w ogóle chodzi?
Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Pan Carson podpisał umowę z panem Morley'em, że sprzeda mu śliczny kawałek ziemi i wybuduje mu na tej ziemi dom. Jak powiedział, tak zrobił. Tak się jednak stało, że w trakcie umowy rozpadło się jego małżeństwo, a żona zażądała swojej części majątku. Sędzia w trakcie rozwodu przyznał jej prawo do części działki, na której stanął już dom Morley'a! A że sprytny Carson ukrył gdzieś resztę niemałego majątku, chcąc uchronić go przed podziałem, wściekła żona postanowiła uprzykrzyć życie panu Morley, licząc na to, że ten, rozzłoszczony, dobierze się do Carsona i wytoczy mu sprawę sądową o oszustwo.
Super zawikłane, widowiskowe i bajeranckie. Aż szkoda, że tę niezłą zabawę przerywa pojawienie się trupa na scenie - ale taki już los kryminałów. Perry Mason wkracza do akcji i odtąd jest już jak w porządnym kryminale przystało -zwroty akcji, nowe dowody, świadkowie i tak dalej.
Świetna zabawa plus bardzo prosta recepta na to, jak być wygranym w kasynie (nigdy nie byłam, wykorzystam!) - oto niewątpliwe zalety tej książki.
Słówko o lektorze; Leszek Filipowicz sprawia wrażenie nie lektora, a aktora. Różnica subtelna, acz wyraźna; pan Leszek różnicuje brzmienie i barwę głosu w zależności od tego, czyją kwestię w danej chwili czyta. Bardzo mi się to podobało, bardzo! Za to ładne czytanie skłonna jestem wybaczyć mu to, że z uporem maniaka i całkowicie błędnie wymawia "dedektyw" zamiast "detektyw".
Ocena: 4/6.
Tom 84 cyklu.
czwartek, 3 lutego 2011
"Mój język prywatny" Jerzy Bralczyk (to książka dla językoznawców)
"Drażni mnie cudza przekora jako cecha charakteru. Nie bez tego jednak, żebym sam przekorny nie był. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że stanowcza pewność siebie wydaje mi się jeszcze bardziej drażniąca"[1].
A niech to, to o mnie!
"W reklamowych komunikatach pojawiają się więc takie wyrazy jak »odjazdowy«, »odlotowy«, »zakręcony«, »czadowy«. Te słowa należą do młodzieżowego slangu. Lub raczej: należały. Dorośli się często spóźniają. Myślę nieraz, że jeśli znam jakieś młodzieżowe słowo, to jest to niechybny znak, że nie jest ono już młodzieżowe"[2].
Czasami też mam takie wrażenie, zwłaszcza jak przebywam w towarzystwie siostrzenic.
"Bo »więc« zaczyna wniosek. »Więc« wzięło się z »więcej«, »dalej« - wnioskowało, czyli prowadziło rozumowanie dalej. Taki wniosek dalej idący"[3].
Nareszcie wiem, dlaczego nie zaczyna się zdania od więc.
"Takie imiona jak Judasz czy Efialtes używane były jako synonimy słowa »zdrajca«, na zawsze wiążąc postaci z niegodnym, hańbiącym uczynkiem"[4].
O ile Judasz jest całkowicie znajomy, to Efialtes brzmi mi całkiem obco. Sprawdziłam. Grek, który pod Termopilami zdradził Spartan i pokazał ścieżkę Persom. Zaiste, zdrajca jak się patrzy.
"W połowie dziewiętnastego wieku Trentowski ułożył z językowych klocków »jaźń«, którego polskość jest niesłychanie wyraźna. Wziął »ja« i dodał do niego »-źń«, które znalazł w »kaźni«, »bojaźni« i w »przyjaźni«. Ten ostatni wyraz potraktował jak językowego ojca »jaźni«, bo przyjaciel to przecież ten, który jest przy mnie, więc »przy+ja+źń«. [...] Nie przyszła za nią, żeby jej pomóc, ani »tyźń«, ani »myźń«, choć Lem to kiedyś żartobliwie proponował"[5].
Lema czytałam całkiem niedawno, toteż doskonale pamiętam te rozważania profesora Trottelreinera.Przyznajcie też, że ta etymologia słowa "przyjaźń" jest przepiękna!
Ocena: 4/6.
---
[1] "Mój język prywatny" Jerzy Bralczyk, wydawnictwo Iskry, 2004, s. 116
[2] Tamże, s. 170
[3] Tamże, s. 289
[4] Tamże, s. 327
[5] Tamże, s. 108
Subskrybuj:
Posty (Atom)