poniedziałek, 30 stycznia 2012
"Suka" Jelena Woronowicz i Andrij Tkalenko - komiks o stalkerce
Kupiłam, bo przepadam za Strugackimi i "Piknikiem na skraju drogi" - a "Suka", jak gdzieś wyczytałam, inspirowana jest właśnie Strefą. Tylko Strefą, nie całym "Piknikiem" - ok, wszak i gra tylko na tym się opiera, i film Tarkowskiego też raczej tak, niech będzie.
Komiks podzielony jest na rozdziały, każdy rozdział to osobna historia, spójnie łącząca się z sąsiadującymi, ale jednak osobna.
W pierwszym rozdziale poznałam główną bohaterkę, stalkerkę. Młoda dziewczyna, ksywa "Suka" (tak, patrz tytuł). Młoda, ładna, zwinna, trochę już doświadczona, jeśli chodzi o pułapki Strefy. Właśnie ginie jej partner i musi jakoś się odnaleźć. Na początek, żeby odreagować nieoczekiwaną stratę, trzeba się zabrać za tych, którzy zabili jej partnera. Vet za vet. Cel osiąga, ale (zawsze jest jakieś ale) okazuje się, że za tym zabójstwem stoi jakiś tajemniczy mocodawca. Jaki? Nie wiadomo...
Kolejny rozdział cofa czytelnika odrobinę w czasie i naświetla sam moment Lądowania. Strugaccy skupiają się na jednej Strefie, w Harmont, ale zaznaczają, że jest ich więcej. Autorzy niniejszego komiksu korzystają z tego i obierają Moskwę za jedną z nich. I proszę, główny nacisk nie jest położony na fakt przybycia Obcych, tylko na zachowanie władz miejskich, czyli tłumienie zamieszek strzałami. Potem zaś konkludują, że wyłączenie Moskwy z obiegu jest powodem rozpadu całego kraju. Hm.
Kolejne rozdziały to sceny już ze Strefy: jeden facet za wszelką cenę chce dostać się w głąb, Suka mu pomaga, omijają pułapki, unikają patroli, wędrują metrem pełnym zjaw i... koniec. Dalsze przygody i rozwiązanie zawiązanej fabuły w kolejnej części, zapowiadanej na czerwiec tego roku. Ale nie jestem pewna, czy chcę poznać dokończenie tej historii. W tej chwili nie.
Dlaczego?
Ano bo mistrzom trudno dorównać, zwłaszcza jeśli się chce pociągnąć ich pomysł w tej samej konwencji: atmosfera pełna strachu, pułapek i niedomówień. Mroczne plansze, minimum światła, brr, strach się bać. A jednak Strugaccy nie epatowali strachem czy przemocą. A tu, w "Suce" jakoś tak przemoc wyłazi stąd czy owąd. To mi się nie podoba.
Podobało mi się za to opowiadanie Kiryła Bułyczowa "Na ratunek" (publikowane w "Nowej Fantastyce" w lutym 1997), gdzie inspiracja jest ta sama - Strefa, stalkerzy, wędrówka - ale Bułyczow zrobił z tego pastisz, porozumiewawcze mrugnięcie okiem do czytelnika. Takie rzeczy lubię.
P.S. Brak numeracji stron mi się też nie podoba, mąż mi zabrał i czyta, musiałam na chwilę zabrać, żeby przepisać stopkę, a on ze zdumieniem: no to jak mam zapamiętać, na której stronie jestem, no?...
"Suka", scenariusz: Jelena Woronowicz, rysunek: Andrij Tkalenko, tłumaczenie: Paweł Timofiejuk, wydawca: Timof i cisi wspólnicy, Warszawa 2008.
sobota, 28 stycznia 2012
"Fun Home. Tragikomiks rodzinny" Alison Bechdel - powieść graficzna zupełnie wyjątkowa
Zamknęłam książkę ze zdumieniem. Właściwie to zdumienie odczuwałam podczas całego procesu: lektury połączonej z oglądaniem.
No ale dlaczego?
Bo spotkałam się z czymś, z czym do tej pory nie miałam styczności. Nie chodzi tutaj o komiks jako ogólnie gatunek, bo ten znam (słabo, ale znam). Nie chodzi też o komiksową autobiografię, jak u Marjane Satrapi. Do licha, to niezwykłe połączenie obrazów i słów, ilustrujące... (tu się zakałapućkałam, bo mi zabrakło słów), no właśnie, co?
Życie autorki, jej dzieciństwo i młodość.
Jej relacje z rodzicami, zwłaszcza z ojcem.
Poszukiwanie własnej tożsamości - różnymi drogami, ścieżkami, obrazami.
Alison rozsuwała mi przed oczami panoramy (rozdziały), kilka, za każdym razem inne, utkane z jej słów, rysunków, fragmentów książek, fotografii, notatek policyjnych, listów, pamiętnika, rozmów telefonicznych i wspomnień. W każdej dochodziło do głosu coś innego, rzucając nowe światło na to, co zdążyłam już poznać. Nowa kosteczka dołożona do już leżącego domina.
Czego się dowiedziałam?
Tego, jak poznali się rodzice Alison, pobrali się, zamieszkali razem. Urodziła się Alison, a potem jej dwaj bracia. Ojciec pracował w domu pogrzebowym (rodzinny interes), poza tym uczył angielskiego w lokalnym liceum. Alison w kolejnych odsłonach mówi a to o zatrważającym chłodzie, jaki panował w jej domu, a to o swoich problemach psychologicznych (nerwica natręctw), a to o lekturach, które czyta pod wpływem ojca, a to o jego śmierci, a to o budzeniu się lesbijskiej samoświadomości, a to o skłonnościach ojca do młodych mężczyzn.
Autorka jeździ po swoim życiu w tę i z powrotem, jak wałkiem po ścianie, tyle że wałek zamalowuje, a ona odsłania, coraz bardziej, te wszystkie szczegóły, te drobiazgi, które ją ukształtowały.
To było naprawdę niezwykłe doświadczenie, wyższy poziom komiksu, którego jeszcze nie miałam okazji poznać. Przy czym wciąż nie umiem opędzić się od wrażenia, że mnóstwo mi umknęło, że nie wszystko zrozumiałam, nie ogarnęłam, że za głupia jestem. To wyjątkowo onieśmielająca i wyjątkowo osobista powieść graficzna.
Z pewnością nadaje się do ponownego czytania i do ponownego pisania o niej, choćby o nawiązaniach literackich, których jest cała masa. Może kiedyś.
"Fun Home. Tragikomiks rodzinny" Alison Bechdel, tłum. Wojciech Szot, Sebastian Buła, wydawca: Timof i cisi wspólnicy, współwydawca: Abiekt.pl, Warszawa 2010.
piątek, 27 stycznia 2012
"Na plebanii w Haworth" Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Będzie krótko, bo weny mi brak, a książkę jutro oddaję*, toteż tylko wrażenia.
Nie jestem wcale a wcale fanką sióstr Brontë, po prostu czytałam "Dziwne losy Jane Eyre" i bardzo mi się podobało, czytałam też "Wichrowe wzgórza" i też mi się podobało. "Na plebanii" zaś cieszyło się znakomitą opinią blogerów i dlatego też wrzuciłam do schowka, po czym udało mi się pożyczyć i przeczytać.
To znakomita pozycja. Pani Anna Przedpełska-Trzeciakowska namalowała mi przed oczami całe życie rodziny Brontë, o którym (naprawdę) nie miałam zielonego pojęcia.
Sięga do przodków ojca, pastora Brontë, ale na krótko, ważniejsze przecież jest ich życie, które rodzina spędziła na plebanii w Haworth, od momentu, gdy pastor dostał tam probostwo. Wcześnie odumarła ich matka, pastor nie ożenił się powtórnie, dziećmi zajęła się ciotka, stara panna. Całą szóstką: Marią, Elżbietą, Charlottą, Branwellem, Emilią i Anną.
I te dzieci tam mieszkają, na odludziu, wśród wrzosowisk, w domu, którego okna wychodzą na cmentarz, całe życie, wyjąwszy te nie za długie epizody, kiedy to wyjeżdżają albo się uczyć, albo pracować. Tam kształtuje się ich wrażliwość, tam dają upust wyobraźni, wymyślając swoje światy i bohaterów, tam piszą książki, tam też umierają. Wszyscy.
Ja zaś śledziłam losy każdego z rodzeństwa, podążając ścieżką ubitą już porządnie przez autorkę, wyłożoną uczciwie faktami, listami, dokumentami i wnioskami. Pasjonująca podróż.
Do pełni szczęścia brakowało mi przeczytanych wcześniej książek sióstr Brontë, ułożonych obok na stosiku, by móc od czasu do czasu sięgać i porównywać. Ale nie wymagajmy za wiele, nie miałam i trudno, nie mówiąc o przeczytaniu.
Bardzo, bardzo mi się ta biografia podobała. Obym zawsze trafiała na takie!
* - Pisałam to dzień przed spotkaniem biblionetkowym, gdzie miałam książkę oddać, okazało się jednak, że książka zostanie u mnie :) Jednakowoż już napisaną notkę rozbudować trudno, zostanie więc w obecnym kształcie. Pochwaliłam się już mamie, że to mam, i że czeka na nią. Ucieszyła się :)
"Na plebanii w Haworth. Dzieje rodziny Brontë" Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Świat Książki, Warszawa 2010.
czwartek, 26 stycznia 2012
Wybrałam sobie książki do spakowania do szpitala! :)
W końcu, bo myślałam i myślałam.
Dwie będą.
1. "Smażone zielone pomidory" Fannie Flagg
2. "Gottland" Mariusz Szczygieł
Ciekawam, czy uda mi się poczytać w szpitalu. Z Krzysiem, jako że się nie spieszył i trafiłam do szpitala tydzień po terminie, miałam czas na kilka książek - calutki jeden dzień nudziłam się na oddziale, więc rąbałam "Koty, które..." jak maszyna. Mąż mi dowoził, jak się kończyły.
Po porodzie byłam zbyt zajęta i zbyt przejęta (pierwsze dziecię), żeby czytać.
Jak będzie teraz? Nie mam pojęcia. Wątpię, bym dotrzymała się w całości do planowanego terminu, ale kto wie, a jak jeszcze się przeciągnie, to czas na czytanie się znajdzie.
W każdym bądź razie trzeba być przygotowanym! Czytaliście te dwie książki? Dobry wybór?
Na zdjęciu - ja sylwestrowa, rozmiarów słusznych :)
wtorek, 24 stycznia 2012
"Ostatnie promienie słońca" Guy Gavriel Kay - tchnienie magii
Dawne czasy mają w sobie jakiś urok. Mity, legendy, bogowie. Wikingowie, Celtowie, Anglosasi - początki tego wszystkiego, co nazywamy cywilizacją. Książka "Ostatnie promienie słońca" powinna mi się podobać. I w zasadzie podobała, tylko... tylko ja zepsuta jestem Martinem i Cornwellem - no co poradzę, że prosty, żołnierski, przaśny język bardziej mi zapada w głowę niż poetycki Kay?
Tak, tak, poetycki, nie ma co się bać tego słowa. Pisze mięciutko, delikatnie, nawet opisując bitwy i potyczki, krew i pot - wszystko to jakby za zasłoną. Splata wątki bohaterów kunsztownie i z maestrią, jakby tkał pluszowy dywan. Tylko że w czasach i w miejscach przez niego opisywanych nikt nie słyszał o pluszu, stosowniejsze byłoby zgrzebne płótno. Ale on tak pisze, trzeba się poddać, zamknąć oczy i dać się unosić na fali opowieści...
O czym jest ta książka? Przedstawia kawałek, wycinek historii pewnych grup ludzi: Erlingów (tak jakby Wikingowie), Cyngaelów (tak jakby Celtowie) oraz Anglcynów (tak jakby Anglosasów). Tak jakby, bo to nie powieść historyczna, tylko wariacja na temat. Anglia i Skandynawia tak jakby w dziesiątym wieku, najazdy, napady, walki o władzę, skarby, sławę i honor. A tu i ówdzie, jak iskra w popiele - miłość. Gdzieniegdzie - magia, jej ślad, tchnienie zaledwie.
Tak się zarzekałam, że bardziej Cornwell, Martin niż Kay. A jednak pożyczyłam jeszcze jednego Kay'a do poczytania. To pewnie ta magia, jej ślad, tchnienie zaledwie.
"Ostatnie promienie słońca" Guy Gavriel Kay, tłum. Agnieszka Sylwanowicz, Wydawnictwo MAG, Warszawa 2006.
Złota Zakładka, Milczące słowa
Dotarła do mnie wczoraj wygrana książka Jagody Wochlik "Milczące słowa", jeśli jeszcze ktoś chciałby zapoznać się z tą pozycją, to jest konkurs, gdzie jest ona do wygrania. Oto link ze szczegółami - KLIK. Wygląda na trudny, ale i tak zapraszam :)
Wrażeniami z książki podzielę się oczywiście, niech no tylko przeczytam.
No i rusza druga edycja Złotej Zakładki - pozwolę sobie skopiować informację ze strony Agi:
Moi drodzy, po chwili odpoczynku ruszamy z dyskusją na temat drugiej edycji Złotej Zakładki. Pewnie macie w pamięci lub zanotowane na kartce to, czym chcieliście się podzielić a propos pierwszej edycji, wnioski, propozycje modyfikacji i ulepszeń etc. Zapraszam Was więc na forum, gdzie wszyscy mogą dyskutować przy zachowaniu oczywiście zasad kultury osobistej i netykiety
Zapraszamy wszystkich zainteresowanych blogerów, każdy może brać udział! Liczymy na aktywną postawę i chęć uczestnictwa. W końcu to wola większości ma stanowić o kształcie tej nagrody, więc do roboty! Najlepiej merytorycznie i konkretnie
Prosimy Was jednocześnie o pomoc w rozpowszechnieniu informacji o tej dyskusji i dalszym promowaniu akcji. Czy moglibyście wrzucić notki na Waszych blogach? Z góry dziękujemy! A dyskutujemy tutaj.
poniedziałek, 23 stycznia 2012
"Sprawa niebezpiecznej wdówki" E.S. Gardner - uwaga! Mason jest goły!
Na dzień dobry czepnę się dwóch rzeczy: okładki i tytułu. Okładka, jak widać obok, przedstawia ciemny zaułek, kocie łby w nim i jakąś bliżej nieokreśloną sylwetkę kobiecą. Nijak, powtarzam, nijak to się ma do treści książki, którą, do licha, równie "celnie" ilustruje tytuł - sprawa niebezpiecznej wdówki, wdówka jest niby klientką Masona, ale tak marginesową postacią, że ojej.
Na całe szczęście ktoś dodał na okładce "Mason i zbrodnia w pływającym kasynie" i chwała mu za to, bo wystarczy spojrzeć i ma się przebłysk, o czym to było.
Wdówka to babunia (nawiasem, wyjątkowo energiczna babcia), która się martwi o wnusię hazardzistkę, bo jak wyjdzie na jak, że wnusia narobiła sobie długów w kasynie, to o rety. Mąż wnusi się z nią rozwiedzie i zabierze jej dziecko, jako nieodpowiedzialnej, ulegającej nałogom matce.
No i bach, pada trup - właściciel wspomnianego kasyna pada od kuli, wnusia jest podejrzana, hm, nie ona jedna, ale tych szczegółów dowiadujemy się w miarę czytania i nie będę tu od razu wykładać kawy na ławę, bo kto zna Perry'ego Masona, ten wie, o co chodzi.
Ale znalazłam dwa takie fajniutkie fragmenciki. Po pierwsze: szokujące, wstrząsające i łał: Mason robi striptiz!
"- Co pan robi? - zapytał Perkins.
- Rozbieram się - odparł Mason. - A pan dokładnie przeszuka każdy cal mojego ciała, przepatrzy najmniejszy szew ubrania. [...]
Mason zdjął buty, ściągnął podkoszulek i bokserki, po czym pochylił się, by rozpiąć podwiązki"[1].
Podwiązki do skarpet! Egzotyczna część garderoby, dziś już niespotykana :)
Drugi fragmencik za długi jest, by go przytaczać w całości, ale jest o tym, jak to Mason przez zaczytanie niszczy sobie śniadanie przygotowane mu przez sekretarkę.
" - Kawa w ekspresie, sok pomarańczowy w lodówce, jajka wrzucisz tylko do wrzątku na kuchence, pokrojony chleb leży przy opiekaczu, obok masło i dżem truskawkowy, podsmażony boczek w piecyku" [2].
Mason napił się kawy, jajka na miękko gotował kwadrans, spalił grzanki w opiekaczu i zapomniał na śmierć o bekonie, bo zaczytał się w gazecie. Ot, mężczyzna.
---
[1] "Sprawa niebezpiecznej wdówki" Erle Stanley Gardner, tłum. Barbara Cendrowska, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2008, s.61/62
[2] Tamże, s.110.
Tom 10 cyklu.
niedziela, 22 stycznia 2012
Styczniowe spotkanie biblionetkowe
Restauracja "Pieprz i sól" znów nas przyjęła, ugościła, nakarmiła i napoiła, może by tak jakiś dyplom biblioNETkowy im dać do powieszenia na ścianie?
Ludzi nieco mniej niż bywa zwykle, co wcale nie znaczy, że było gorzej, bo nie było, było świetnie jak zawsze. Cieszę się, że udało mi się doturlać, bo kto wie, kiedy będzie następny raz, chociaż zaraz jak tylko wyraziłam takie pewne zaniepokojenie, koleżanka natychmiast mi przypomniała, że z Krzysiem przydreptałam na spotkanie, jak miał 3 miesiące. Przespał je całe, calutkie, w nosie mając gwar i śmiechy. No zobaczymy :)
Jeśli chodzi o książki, to oddałam właścicielom:
- "Detektywi i storczyki" Rex Stout
- "Gra o tron", "Starcie królów" G.R.R. Martin
- "Ostatnie promienie słońca" G.G. Kay
- "Sprawa niebezpiecznej wdówki" - E.S. Gardner
- "Księga czarownic" Z. Dmitroca
Chciałam też oddać "Na plebanii w Haworth" Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, ale okazało się, całkiem niespodziewanie (właściciel bowiem kupił sobie nowsze wydanie z ilustracjami), że mogę to sobie zostawić na własność! Po prostu wspaniale, bo książka jest świetna i tak sobie myślałam, że moja mama na pewno chętnie by ją przeczytała, no i proszę. Borys, dziękuję!
Oddano mi i natychmiast poszło dalej:
- "Przygoda z owcą", "Norwegian Wood" H. Murakami
- "Ucho od śledzia w śmietanie" A. Bradley
Na półkę zaś mogę sobie wstawić:
- "Galeria złamanych piór" F. Kres
- "Florencja córka Diabła", "Drugi wątek" J. Chmielewska
- "Statek ladacznic" S. Rees
- "Lolita" V. Nabokow
A pożyczono mi:
- "Lwy Al-Rassanu" G.G. Kay
- "Zielony Konstanty" K. Gałczyńska
- "Sprawa samotnej dziedziczki" E.S. Gardner
Na zdjęciu zaś widnieję ja (ostrzyżona na Elżbietę Dzikowską) oraz mój stosik. :)
P.S. Zastój mija, mam w zanadrzu parę notek :)
środa, 18 stycznia 2012
Zastój pisarski
Pisać nie mogę! Od czasu Martina udaje mi się tylko czytać, natomiast żeby usiąść i spisać, co mi się w książce podobało, a co nie - to ani ani! Niby nie ma przymusu, bo pisuję dla pamięci, ale dyskomfort mam, bo mi pouciekają takie różne z pamięci. Niuanse.
Dziesięć książek czeka na odrobinę uwagi, żeby im poświęcić, a ja nic, tylko czytam, kończę, odkładam na stos i biorę następną.
Mój piękny notatnik leży i się kurzy :)
Nic to, widocznie tak musi być. Chyba że macie jakieś porady?
piątek, 13 stycznia 2012
Stosik komiksowy
No dobrze, zaszalałam, normalnie szalejąco. To na pewno przez te hormony ciążowe, na pewno! I przez to, że jakieś sto lat nie czytałam porządnego komiksu (nie licząc kota Simona).
Od góry:
- Alison Bechdel "Fun home: Tragikomiks rodzinny",
- Woronowicz, Tkalenko "Suka",
- Jose Carlos Fernandes "Najgorsza kapela świata" (Boziu, Boziu, widzisz i nie grzmisz, dwa tomy wydane przez to samo wydawnictwo, a jeden większy od drugiego),
- Guy Delisle "Kroniki birmańskie",
- Will Eisner "Nowy Jork: Życie w wielkim mieście",
- Craig Thompson "Blankets: Pod śnieżną kołderką".
To ostatnie to na zmianę - wywalałam z koszyka, wrzucałam z powrotem, wywalałam, wrzucałam... aż uznałam, że i tak w zeszłym roku sporo zaoszczędziłam na książkach ograniczywszy nabytki, i że coś mi się od życia należy, ole. Zostało w koszyku.
Poza tym pakuję sobie powoli torbę do szpitala (jeszcze nie wiem, jaką książkę tam wsadzić), piorę malutkie różowe ciuszki dostane od koleżanki i malutkie niebieskie ciuszki zostawione po Krzysiu, kupuję pampersy i robię listy rzeczy do zrobienia/ zapakowania/ zapamiętania/ kupienia. Chyba jestem uzależniona od list. :)
poniedziałek, 9 stycznia 2012
Kajam się, kajam! Prośba o Martina!
No dobra, poddaję się. Dopiero co pisałam, że Martin i jego "Pieśń lodu i ognia" owszem, dobrze się czyta, ale parcia na czytanie dalszych części nie mam.
Otóż kłamałam (ale absolutnie nie celowo!), i po przemyśleniu stwierdziłam, że właściwie to bardzo chętnie przeczytałabym, co dalej.
Mało mam możliwości, toteż pomyślałam o blogerach. Czy jest ktoś, kto pożyczyłby mi "Nawałnicę mieczy" i "Ucztę dla wron"? Przesłałby mi za pomocą Poczty Polskiej (na swój koszt), ja przeczytam i odsyłam jak wyżej.
Jakby co, mam referencje! :) Bo już taką pocztową pożyczankę uskuteczniałam z jedną osobą z grona blogerów. :)
Pozdrawiam z nadzieją na pozytywny odzew.
sobota, 7 stycznia 2012
"Maluję sam. Biedronka" - o tym, jak teoria rozmija się z praktyką
Z wydawnictwa Wilga otrzymałam (między innymi) kolorowankę z magicznym pisakiem. Takim, co to wiecie, nie trzeba farb, pędzli, wody, nic się nie brudzi, nie rozlewa, wyciąga się pisaczek, jedzie po obrazkach, a one magicznie pokrywają się kolorami. Wydaje się to być bardzo, bardzo ciekawym rozwiązaniem, toteż wyciągnęłam kolorowankę, odpakowałam pisaczek, najpierw sprawdziłam dyskretnie z tyłu na ostatnim obrazku, czy działa, ok, coś tam się pokolorowało, wręczyłam więc dumnie Krzysiowi pisaczek ze słowami "Krzysiu, maluj! Tu, po kropeczkach!"
Moje dziecię dokładnie obejrzało pisaczek, po czym czym zaczęło malować na wewnętrznej stronie okładki, czyli na pustej stronie, czyli tak jak zawsze malowało - na czystej kartce.
Nakierowałam delikatnie, że pisaczkiem się mazia po zwierzątku i jak się długo i wytrwale mazia, to pojawiają się kolorki. Krzyś maznął dwa razy po uszku zwierzątka, a że kolory słabo się pojawiały, wnet stracił zainteresowanie i znów zajął się pustą stroną, gdzie pisaczek pozostawiał delikatny wilgotny ślad. Kolejne próby wyglądały mniej więcej tak samo, w końcu pogodziłam się z tym, że książeczka będzie dla mnie, wytrwałe mazianie pisaczkiem po kropeczkach (zawierających zapewne skondensowaną farbę) znakomicie koi nerwy i uspokaja. Pomalowałam w ten sposób motylka i kaczuszkę.
Aż w końcu stwierdziłam, że pisaczek jest narzędziem za mało efektownym i spektakularnym dla dwulatka i wyciągnęłam pędzelek, nalałam do kubeczka ździebko wody, po czym pokazałam, jak się używa tegoż narzędzia. No, od razu inna bajka! Krzyś z zapałem maczał pędzelek, po czym kolorował zwierzątka, nie szkodzi, że partiami - chciał po prostu sprawdzić, jakie kolor ma ucho niedźwiadka, łapka liska, brzuszek słonia i tak dalej. Zabawa na sto dwa!
Kolejne podejście znów mnie zaskoczyło. Znów przygotowałam kubeczek, odrobinę wody, pędzelek i wręczyłam Krzysiowi. Zaczął podobnie, umoczył pędzelek, pokolorował kawałek zwierzątka. Po czym kolorowym pędzelkiem pomalował sobie paluszki drugiej ręki. Przyjrzał się uważnie kolorowym paluszkom i wetknął je do kubeczka z wodą. Mokrymi pociapał zwierzątko i odkrył, że paluszkami też można malować.
Następne podejście. Kubeczek z wodą, pędzelek, kolorowanka. Krzyś zignorował pędzelek, wsadził łapkę do kubeczka, pomoczył porządnie palce, po czym umył sobie twarz. Kilka razy. Wypił trochę wody z kubeczka, a resztę, co została, wylał na kolorowankę i porządnie roztarł palcami, kolorując to, na co się akurat się wylała ta woda.
Życie jest pełne niespodzianek. Pani Agato, bardzo dziękuję! :)
Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Wilga.
środa, 4 stycznia 2012
"Gra o tron" i "Starcie królów" George R.R. Martin - duuuużo czytania
Wokół tej książki (cyklu) narósł jakiś niesamowity szum marketingowo medialny, pewnie przez serial, a może nie tylko? Nie wiem. A to przecież tylko jeszcze jedna książka fantasy, z własnym średniowiecznym światem, feudalnym modelem państwa, szczyptą magii i całą galerią postaci uwikłanych w potężnej sieci intryg. W zasadzie nic specjalnego.
Ale Martin postawił na swoich bohaterów, rozpisując historię na ich głosy, właściwie to oddał im cały głos, sam zaś usunął się w cień okładki i strony tytułowej.
Pierwszy jest Bran. Siedmioletni chłopiec, syn możnego rycerza Starka, jeszcze trochę naiwny (jak to dziecko), ale już usiłujący upodobnić się do ojca (podziwia go bardzo). Z namiętnością do łażenia po drzewach, murach i dachach, która to namiętność będzie dla niego zgubna.
Potem Catelyn, czyli lady Stark, żona lorda Eddarda Starka, matka trzech synów: Robba, Brana i Rickona oraz dwóch córek: Sansy i Aryi. Kobieta silna i mądra, rodzina jest dla niej wszystkim.
Daenerys nie należy do rodu Starków, jest księżniczką, upadłą, młodą i zagubioną. Ma brata, tchórzliwego chciwego sadystę i jakieś niejasne powiązania ze smokami. Sprzedana za mąż przez brata komuś w rodzaju Dżyngis Chana, nadspodziewanie dobrze odnajduje się w roli żony.
Eddard, czyli Ned, lord Stark, mąż Catelyn i ojciec wymienionej już piątki prawowitych dzieci i jednego bękarta. Prawy, szlachetny i tak dalej i tak dalej.
Jon, wspomniany wyżej bękart, pełen godności i całkiem sympatyczny, trzymany uparcie przez ojca w niepewności co do tożsamości swojej matki.
Arya, dziewczynka, dla której konieczność noszenia sukienki i sztuka wyszywania to tortury. Najchętniej całe dnie jeździłaby konno i uczyła się sztuki władania mieczem. Typowa chłopczyca, zadziorna i krnąbrna.
Tyrion Lannister to wróg Starków. Czytelnicy dzięki niemu mają wgląd w sytuacje z dwóch przeciwnych stron. Karzeł, nieco zgorzkniały, ale inteligentny i ironiczny.
Sansa, ostatnia zabierająca głos, starsza siostra Aryi, dziewczę idealnie nadające się na damę dworu. Głupiutka, romantyczna, uczuciowa i chwiejna.
"Gra o tron" jest dokładnie tym, o czym mówi tytuł - grą o tron. Prawowity władca Robert ginie, bo jego małżonka (żmija taka jedna) chce posadzić jak najszybciej swojego synalka na tronie. Po co morderstwo, skoro synalek jest następcą tronu, czy to nie wystarczyło trochę poczekać? Ano nie, bo niby następca, ale w rzeczywistości bękart, a tacy nie cieszą się poważaniem, no i na pewno nie zostają władcami. Królewski namiestnik (taki premier przy królu - prezydencie) dopiero co to odkrył, no i zanim ogłosił, to zginął. Na jego miejscu król Robert, żyjący jeszcze, powołuje znanego już mi Neda Starka, a ten idzie tropem poprzednika i to dość skutecznie, na skutek czego wiarołomna królowa, jej kochanek i poplecznicy tracą cierpliwość, króla usuwają z tego łez padołu, Starka oskarżają o zdradę, rozpieszczonego synalka wpychają na tron i oddychają z ulgą. Niesłusznie, bo zabijając króla powodują nadmierne rozmnożenie pogłowia monarszego w kraju, co wcale uzurpatorom na dobre nie wychodzi, ale o tym będzie już w następnym tomie, o jakże wiele mówiącym tytule "Starcie królów".
A w "Grze o tron" przede wszystkim czytam o tym, jak to ród Starków poszedł w rozsypkę, jako rodzina napiętnowanego zdrajcy. Głowa rodziny dość szybko traci głowę, a szkoda, bo fajny gość był i mało pił. Najstarszy syn, ledwo kilkunastoletni, obejmuje po nim rządy w rodowej posiadłości, łatwo nie ma, bo młody, a poddani to doświadczeni rycerze.
Średni syn Bran mało co może, bo po nieszczęśliwym upadku z dachu jest sparaliżowany od pasa w dół. Zły, rozgoryczony, zagubiony - jak to kaleka. Do tego nie umie sobie poradzić z umiejętnością dopiero co odkrytą: babcia Weatherwax nazywała to pożyczaniem.
Najmłodszy syn, Rick, to dziecko jeszcze, czteroletni chłopczyk, bardzo, ale to bardzo zagubiony bez rodziców.
Sansa, przedziwnym zrządzeniem losu zaręczona ze świeżo wyniesionym królewiątkiem, nie ma lekko. Traktowana jak zakładniczka, poniżana i pogardzana. No i wciąż, biedna, głupiutka jak przeciętna królewska dwórka. Niby chce się wyrwać z dworu jak ptak ze złotej klatki, ale tak naprawdę tylko nieporadnie trzepocze skrzydełkami i obija się o pręty.
Arya, o, ta to umie sobie radzić. Nie daje się uwięzić, ucieka królewskim siepaczom i w przebraniu chłopca (ładna nie jest, więc ma łatwiej) udaje się w długą podróż do domu. Autor ją lubi, bo uchyla jej nieba jak może, nikt (zły) się nie domyśla, że jest dziewczyną, nie gwałci, nie okrada i tak dalej. Sama dziewczynka zaś uchodzi za zadziornego czupurka.
Ostatni z młodzieży, Jon, zaciąga się do Strażników. Bardzo interesująca profesja: ma się ubrać na czarno, ślubować celibat i na wieki wieków mieszkać w czymś w rodzaju Chińskiego Muru zbudowanego z lodu. Po co? Żeby bronić terenów leżących po jednej stronie muru przed tym, co może przyjść z drugiej strony, a co z całą pewnością jest złe, krwiożercze, no i nie do pojęcia. Wiadomo, najbardziej boimy się tego, czego nie znamy.
Lady Catelyn także "poszła w rozsypkę", jeździ to tu, to tam, najpierw do męża, potem do siostry, potem jeszcze tu i ówdzie. Zupełnie jakby ją gdzieś coś gryzło.
Wygląda to trochę tak, jakby autor wepchnął w klatkę rodzinę sympatycznych myszek, pozwolił mi je trochę poobserwować, poznać, polubić, po czym otworzył klatkę i wrzucił do środka kamień. Jedne myszki nie były dość szybkie i oberwały kamieniem, inne się rozbiegły, przerażone, w różne świata strony, a ja, jako że do myszek się przywiązałam, pilnie śledzę, gdzie która z nich pobiegła i co się z którą dzieje. Jak widać, zrobiłam sobie fajne streszczenie "Gry o tron".
---
W drugiej części sagi, czyli "Starciu królów" myszki robią mniej więcej to samo samo, co poprzednio, czyli rozbiegają się w różnych kierunkach, próbując przeżyć, dotrzeć do domu, uciec z domu, który stał się pułapką, czy też biec na pomoc innym myszkom. Tyle że w tle tej bieganiny myszkowej mamy zawieruchy dziejowe.
Po śmierci króla Roberta na schedę po nim ma chrapkę mnóstwo ludzi. Nastoletni bękart, niby syn królewski. Bracia Roberta, i starszy i młodszy - obaj ogłosili się monarchami. Ba, nawet najstarsza latorośl Starków, Robb, został ogłoszony królem, co prawda tylko kawałka królestwa, ale zawsze.
No i czarne charaktery - rodzina Lannisterów - niezłe ziółka. Długo by pisać.
Na szczęście Martin zrobił dwa ciekawe wygibasy, odróżniające jego powieści od mnóstwa innych, opartych na średniowiecznym szkielecie, rycerzach i machaniu mieczem.
Takim jest wątek Daenerys. Kobiety, która z lękliwego dziewczątka przeistacza się w pewną siebie młodą kobietę. Dużo traci (brat, mąż, dziecko, poddani, kraj), ale zyskuje coś zupełnie nadzwyczajnego: trzy smoki. Malutkie na razie, ale bardzo obiecujące. Zaś sama wędrówka Daenerys przebiega w malowniczych okolicznościach: najpierw trawiaste stepy i nibytatarskie ordy, potem podróż przez pustynię, a potem kraje arabskopodobne: bogate, piaszczyste i o kupieckiej mentalności.
Drugi wygibas to Mur. Konstrukcja monumentalna, lodowa, ufortyfikowana, obsadzona gęsto Strażnikami. To znaczy kiedyś. Teraz, kiedy lordowie, rycerze i władcy ganiają w tę i nazad po kraju goniąc się wzajemnie, rąbiąc i siekąc w rozlicznych bitwach, gdzieżby kto myślał o Straży, naprawach umocnień, utrzymywaniu stanu liczebnego i tym podobnych bzdetach. Za Murem czai się Niewiadomoco, a przed murem wróg jest znany i wiadomo, jak go pokonać. No i wiadomo, jakie się z tego odniesie korzyści. A ci jacyś Inni? Phi tam. No i właśnie dlatego, że tak mało o nich wiadomo, są bardzo interesujący.
Dobra, koniec, ale się rozpisałam, robiąc to streszczenie "Starcia królów". Liczę na to, że tyle wystarczy, abym przypomniała sobie z grubsza fabułę, kiedy to następne tomy trafią w moje ręce. Bo na razie nie mam, liczę na pożyczki, kupno całej sagi raczej mnie nie interesuje. Czyta się dobrze, ale chyba tylko raz.
George R.R. Martin "Gra o tron", tłumaczył Paweł Kruk, Zysk i S-ka, Poznań 2011 - ocena 5.
George R.R. Martin"Starcie królów", tłumaczył Michał Jakuszewski, Zysk i S-ka, Poznań 2011 - ocena 4,5.
niedziela, 1 stycznia 2012
Podsumowanie roku 2011
W zeszłym roku zrobiłam małe podsumowanie czytelnicze roku, toteż i w tym naskrobię parę słów. W ciągu roku udało mi się przeczytać 133 książki (w tym 23 wysłuchałam). Najlepsze były miesiące letnie - wiadomo, urlop, długie wieczory, takie tam.
Znakomite pozycje (takie na 5,5 i na 6 w sześciostopniowej skali ocen) to:
Komiksy:
- Simon Tofield "Za płotem" oraz "Kot Simona i kociokwik" . Uwielbiam komiksy, mało ich w tym roku było, trudno.
Literatura dziecięca:
- Rob Scotton "Baranek Bronek"
- Rafał Klimczak "Nudzimisie"
Fantasy:
- Robert M. Wegner "Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe"
S-f:
- Janusz A. Zajdel "Limes inferior" oraz "Cała prawda o planecie Ksi"
- Marek S. Huberath "Vatran Auraio"
Kryminał:
- Alan Bradley "Ucho od śledzia w śmietanie"
Literatura współczesna:
- Isabel Allende "Dom duchów"
- Kathryn Stockett "Służące"
- Stanisława Fleszarowa-Muskat "Pozwólcie nam krzyczeć"
- Sigrid Undset "Krystyna córka Lavransa"
- Maciej Grabski "Niespokojne czasy"
Pod tytułami kryją się recenzje, można poczytać, co mnie w nich urzekło, oprócz Krystyny, która urzekła mnie bez żadnego "dlatego, że".
Jakieś plany na 2012? Owszem.
Czytać.
Czego i Wam życzę :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)