Pani Josephine Tey jest moją ulubioną autorką kryminałów, a "Bartłomiej Farrar" jest drugą (zaraz po "Tam piaski śpiewają") moim ukochanym kryminałem jej autorstwa.Przeczytałam to wieki temu, ale chyba się nie zestarzało.
Mamy taką typową angielską posiadłość, na prowincji. Troszkę podupadającą, ale wciąż będącą domem dla rodziny Ashby - Simona, Eleanor oraz bliźniaczek Ruth i Jane. Opiekuje się nimi ciotka Bee, ponieważ rodzice ich dawno temu zginęli w wypadku. Simon, jako najstarszy, szykuje się do objęcia schedy po rodzicach (wraz z ukończeniem 21 lat), reszta rodziny szykuje przyjęcie urodzinowe. I w te sielsko-anielskie nastroje wkracza z hukiem tytułowy Bartłomiej.
Bartłomiej (Brat, jak na niego mówią) jest sierotą, wychowywał się w przytułku, potem zarabiał na życie ujeżdżając konie za oceanem, póki nie złamał paskudnie nogi. Wrócił więc do Londynu, a tam natknął się na niego Loding, mieszkający kiedyś w sąsiedztwie Ashbych. Loding jest porażony uderzającym podobieństwiem Brata do Simona, i w mgnieniu oka układa intrygę. Mianowicie chce podstawić Brata za zaginionego brata bliźniaka Simona - Patryka, który przed laty popełnił podobno samobójstwo (ciała nigdy nie znaleziono). Jeśli plan się uda, Bartłomiej (jako że Patryk urodził się pierwszy), zgarnie posiadłość i dochody z niej (ach, to rozczulające angielskie prawo pierworództwa).
To zaskakujący, przewrotny plan, który prawie nie ma szans na powodzenie, ale Loding jest zdeterminowany, a Brat oszołomiony perspektywami - i o dziwo, to się udaje!
Po pierwszym szoku rodzina Asbych przyjmuje Brata z otwartymi ramionami, a on do reszty wyzbywa się skrupułów, gdy okazuje się, że znów będzie miał do czynienia z końmi, bowiem kocha z nimi pracować.
Potem jednak pojawiają się rysy, Brat zaczyna mieć wątpliwości co do śmierci Patryka i postanawia je wyjaśnić, nie bacząc, że to zaprzepaści całą misterną intrygę. Nie dba o to, bo w jego życiu, tym nowym, pojawia się kobieta, której nie jest godzien jako oszust... No i tu zaczyna się najciekawsze, którego już streszczać nie zamierzam, bo kto ciekawy, to sobie doczyta.
Książka wyjątkowo mi się podoba, uwielbiam takie przejścia bohaterów z ciemnej na jasną stronę mocy. Do tego ten angielski klimat, dystyngowany, chłodny, troszkę wyniosły - no perełeczka.
Oprócz tego coś, co jest absolutnym mistrzostwem świata: czytałam tę książkę kilka razy i wciąż, do tej pory nie wiem, w jaki sposób Patryk poniósł śmierć. Obłęd. Jakby ktoś wiedział, to go ozłocę!
Ocena: 6/6.
PS. Nakręcono film telewizyjny na podstawie tej książki, w 1986 roku, niestety w Polsce chyba nie był wyświetlany. Podobno planowany jest kolejny film, z Benem Affleckiem, ale news sprzed 6 lat i cisza. Chętnie bym obejrzała, ale nie z tym aktorem.
niedziela, 31 stycznia 2010
sobota, 30 stycznia 2010
"Księga Nowego Słońca" Gene Wolfe
Zostałam obdarowana tym cyklem, a jako bonus dorzucono mi parę znaczących mrugnięć, grymasów i tak dalej, a na moje pytanie "o co biega", dostałam odpowiedź, iż to wielkie dzieło jest, pełne znaczeń ukrytych i do wydobycia, tworzą się kluby wydobywających i w ogóle powinnam być szczęśliwa, że za chwilę znajdę się w tym szacownym gronie. Czyli mam czytać, chłonąć, analizować i zachwycać się.
Posłusznie zabrałam się za lekturę, szeroko otwierając oczy w oczekiwaniu na te wspaniałości objawione. I tak czytałam sobie tom pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, w końcu piąty. Wspaniałości mi się nie objawiły, ale dobrze, że ich oczekiwałam, łatwiej mi przyszło doczytać całość do końca.
Kat - bohater książki wędruje z miejsca na miejsce przez całe pięć tomów, rzekłabym kolokwialnie, że go mrówki w tyłek chyba gryzły, że tak na miejscu usiedzieć nie mógł. Do tego jest taką jakby melepetą, czyli bezwolną kukłą, przerzucaną z miasta do miasta, z ziemi w kosmos i z powrotem bez wyraźnego jego udziału. Ot, coś się zdarzyło, tu gonią, nie wiadomo czemu, to uciekamy, o, przestali gonić, to w sumie już nie wracamy, bo to za daleko, to może pójdziemy do przodu?... I tak się kręci przez cały pięcioksiąg.
Nie wiem, dlaczego naszpikowano to mesjanistycznymi nawiązaniami. Nie tylko zresztą, statek kosmiczny sięga nawet dalej, do Arki Noego.
Nie wiem, czemu miała służyć doskonała pamięć bohatera, racząca nas wszelkimi szczegółami i szczególikami z licznych wojaży. Owszem, czasem jakiś szczególik wywoływał wspomnienie sytuacji, rozmowy, spotkania, wiemy, co skąd się wzięło, ale podkreślam, czasem.
Nie wiem, dlaczego autor przedobrzył, przekomplikował i kompletnie zignorował zasadę brzytwy Ockhama. Do tego zniesmaczył mnie kanibalizmem.
Jak tak sobie myślę o elementach powieści, to zawsze wskakuje mi coś, co czytałam wcześniej, a było lepiej ujęte. Choćby wędrówka przez kraje, przez światy, przez czasy. Duncan w" Welinie" zrobił to nieporównanie lepiej (wiem, że czas powstania różni się znacznie, pomińmy to). A te motywy mesjanistyczne, lepiej zrobił to Irving w "Regulaminie tłoczni win" czy choćby Snerg w "Według łotra".
No i co, ponatrząsałam się już, teraz czas na pozytywy. Otóż, bardzo prawdpodobna jest możliwość, że jednokrotne przeczytanie tych książek nie wystarcza, że trzeba przeczytać raz jeszcze, by je zrozumieć, a gdy pojawi się zrozumienie, to i przychylna akceptacja też. Czyli wszystko jest jasne - nie zrozumiałam powieści (bo też i autor niczym mnie nie zachęcił do zrozumienia), a w istocie jest ona złożona, bogata i pełna. Nie wiem, czy to odkryję, jeśli tak rzeczywiście jest, rzadko bowiem wracam do lektury, jeśli jest dla mnie mało zrozumiała (oczywiście są wyjątki, jak wspomniany już "Welin").
Ale pewnym pozytywem książki, który zdołałam samodzielnie odkryć, jest nastrój. Lekka nutka dekadencji... tfu, jaka tam lekka, cały cykl dekadencją jest przesycony na wskroś. Smętna nostalgia za tym, co mija, wrażenie nieuchronności upadku cywilizacji, smutek, melancholijny żal. To nastrój, kiedy jesienią opadną liście z drzew, jeszcze niby kolorowe na ziemi, ale już zaczynają szarzeć, zapowiadając rychłe przyjście zimy. To smutne, ale piękne.
Jeszcze jedno warte jest pochwalenia - cudowna, plastyczna wizja statków kosmicznych, przeogromnych fregat, z masztami i żaglami (tak, tak, statki na wiatr słoneczny). Czyli wzorce ziemskie powielone i zwielokrotnione w skali kosmicznej. Autor bardzo szczegółowo opisuje, opowiada wręcz, o tych kilometrach takielunku, o ogromnych płachtach foliowych żagli tak cieniutkich, że niemalże o tylko dwóch wymiarach. Wizja wcale nie nowa, ale rozmachem wybitnie trafiająca do wyobraźni.
Ocena cyklu: 3,5/6
piątek, 29 stycznia 2010
"Stworzenie świata" Gore Vidal
"Służący przyniósł nam jajka, które trzymano pod ziemią przez kilka lat. Jedliśmy je malutkimi łyżeczkami. Zalatywały delikatnie pleśnią. Później w Suzie i w Halikarnasie często zakopywałem jajka, ale po prostu gniły. Albo gleba chińska różni się od naszej, albo Chińczycy przyrządzają je w jakiś tajemny sposób" [1].
"Z powodu tego starodawnego perskiego zwyczaju Herodot opowiada nam teraz, że Wielki Król podejmuje decyzje polityczne tylko po pijanemu. W istocie jest wręcz przeciwnie. Każde słowo wypowiedziane na bankiecie u króla zapisuje skryba i każde zlecenie wydane przez podpitego monarchę zostaje starannie rozpatrzone w trzeźwym świetle następnego ranka. Jeśli decyzja okaże się nie całkiem sensowna, spokojnie ulega zapomnieniu" [2].
"Konfucjusz był jednym z tych niewielu mądrych ludzi, którzy zadawali pytanie, żeby się czegoś dowiedzieć" [3].
---
[1] Gore Vidal "Stworzenie świata", tłum. Irena Szymańska, Mira Michałowska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988, s. 450
[2] Tamże, s. 463
[3] Tamże, s. 475
"Z powodu tego starodawnego perskiego zwyczaju Herodot opowiada nam teraz, że Wielki Król podejmuje decyzje polityczne tylko po pijanemu. W istocie jest wręcz przeciwnie. Każde słowo wypowiedziane na bankiecie u króla zapisuje skryba i każde zlecenie wydane przez podpitego monarchę zostaje starannie rozpatrzone w trzeźwym świetle następnego ranka. Jeśli decyzja okaże się nie całkiem sensowna, spokojnie ulega zapomnieniu" [2].
"Konfucjusz był jednym z tych niewielu mądrych ludzi, którzy zadawali pytanie, żeby się czegoś dowiedzieć" [3].
---
[1] Gore Vidal "Stworzenie świata", tłum. Irena Szymańska, Mira Michałowska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1988, s. 450
[2] Tamże, s. 463
[3] Tamże, s. 475
wtorek, 26 stycznia 2010
"Dom na wzgórzu" Erskine Caldwell
Twórczość tego autora była mi już znana wcześniej z książki "Blisko domu". Całkiem niezłej, nawiasem mówiąc. Teraz, w ramach wyzwania, pobrałam z podaja "Dom na wzgórzu" i powiem wam, że bardzo się wkurzałam podczas czytania. Nie na książkę, o nie! Na bohaterkę tej powieści, Lucjanę. Młodziutka, śliczna dziewczyna wychodzi za mąż z miłości, a jej mąż Grady to utracjusz, hazardzista, próżniak i zakamieniały dręczyciel niewolników. Mieszka teraz z nim w rozpadającym się domu na wzgórzu, zadłużonym po ostatnie ździebełko, znosi bez szemrania wyzwiska i urągania teściowej, czeka cierpliwie na męża całymi dniami i tygodniami, a gdy już wróci, próbuje rzucić mu się z utęsknieniem w ramiona. Ten ją jednak pogardliwie odpycha, niezadowolony pan i władca. Cóż robi zawiedziona żona? Cichutko wraca do pokoju, łyka łzy upokorzenia i to wszystko. Och, jak mi się wszystko w środku przewracało, jak to czytałam! Chciałam potrząsnąć Lucjaną mocno i krzyknąć do niej: dziewczyno, opamiętaj się, ten brutal i pijak wyssie z ciebie wszystko, nie dając nic w zamian, odejdź od niego i jego toksycznej mamy, zanim nie będzie za późno!
Otrzeźwienie przyszło, zanim skończyłam książkę, wszak miłość jest powodem najróżniejszych postępków, a Lucjana kochała Grady'ego szczerze i mocno. Zaczęłam wtedy zwracać baczniejszą uwagę na tak zwane tło. Caldwell obudował wątek małżeński starannie odmalowaną scenerią amerykańskiego południa, czarna niania, niewolnicy, biała hołota, ostracyzm wobec białego adwokata pomagającego czarnym... to wszystko jakby już było. A takiej Lucjany nie było i chwała Calwellowi za Lucjanę, bo to naprawdę miła i mądra dziewczyna, jak się okazało w zakończeniu opowieści.
Ocena: 4/6
Otrzeźwienie przyszło, zanim skończyłam książkę, wszak miłość jest powodem najróżniejszych postępków, a Lucjana kochała Grady'ego szczerze i mocno. Zaczęłam wtedy zwracać baczniejszą uwagę na tak zwane tło. Caldwell obudował wątek małżeński starannie odmalowaną scenerią amerykańskiego południa, czarna niania, niewolnicy, biała hołota, ostracyzm wobec białego adwokata pomagającego czarnym... to wszystko jakby już było. A takiej Lucjany nie było i chwała Calwellowi za Lucjanę, bo to naprawdę miła i mądra dziewczyna, jak się okazało w zakończeniu opowieści.
Ocena: 4/6
poniedziałek, 25 stycznia 2010
Lampka, która czyta gazetę
Ciekawostek czy gadżetów związanych z książkami jest cała masa: fikuśne regały czy półki, zakładki, podpórki, fotele - można tego znaleźć tony w sieci, jak się poszuka.
Ja znalazłam lampeczkę, która czyta - jest przesłodka i w ogóle. Brawa dla projektanta za oszczędność formy i niebieski abażur, tfu, przepraszam, niebieską gazetę.
Czytająca lampeczka posiada kumpla, lampeczkę wspinającą się - temat też mi bliski, bo kiedyś miałam okazję wspinać się po skałkach, świetna sprawa. Toteż doceniam trud lampeczki, wspinacza.
Lampki wynalezione na miood.pl.
niedziela, 24 stycznia 2010
Łańcuszek blogowo-książkowy
Claudette zarzuciła na mnie łańcuszkowy haczyk i pociągnęła, toteż czuję się wyciągnięta (z ochotą) do odpowiedzi na następujące pytania:
1. Czy przywiązujesz się bardzo mocno do posiadanych książek , czy też pożyczasz je bez problemu znajomym, a nawet oddajesz jeżeli danej osobie wyraźnie na tym zależy?
Ogólnie to lubię, jak książka jest w ruchu, sama namiętnie pożyczam od znajomych, kupuję, nie mieści mi się na półkach, to pożyczam innym, czasem z "prawie nie czytanej" książki robię prezent jubilatom czy solenizantom, wymieniam się na podaju, na spotkaniach biblionetkowych i właściwie sama już nie wiem, jak się w tym wszystkim łapię. Ale są książki, pojedyncze egzemplarze, których nie oddam, a pożyczam tylko zaufanym.
2. Z jakim literackim bohaterem/bohaterką identyfikujesz się najmocniej i dlaczego?
To pytanie obiło się już kiedyś o mnie. Nie identyfikuję się, bohaterowie są bohaterami, a ja jestem czytelniczką, każde z nas zna swoje miejsce. Oni mi się podobają, lubię ich, ale nie chciałabym być taka jak one/oni.
3. Czy są jakieś miejsca (rzeczywiste, bądź nierzeczywiste) do których lubisz się przenosić za pomocą książek?
Wielki, ogromny,przeogromny świat fantazji, co tam jeden, wiele światów! Wszystkie światy z książek sf, te na ziemi i te w przestrzeni ite obok, równoległe i poprzeczne, alternatywne, każde! A niech to, właśnie zdałam sobie sprawę, że tak lubię sf, a tak rzadko o tym piszę.
4. W kinach wyświetlany jest bardzo zachwalany film będący adaptacją znanej powieści na który pragniesz się wybrać. Jednocześnie masz ogromną chęć na przeczytanie powieści. Czy kroki swe skierujesz najpierw do najbliżej księgarni/biblioteki, czy też do kina?
Najpierw biorę się za książkę. Bo jakbym obejrzała wcześniej film, to książka by do mnie gadała głosami aktorów, nie nie nie. Tak nie lubię.
5. Wybierasz się w długi, dwudziestogodzinny lot. Możesz zabrać skończoną liczbę książek na pokład samolotu, gdyż limit bagażu to tylko 5 kg. Czy postawisz na kilka, a nawet kilkanaście cieniutkich książeczek (może jakiś opowiadań, opowiastek, króciutkich powieści), czy też na wielkie tomiszcza, ale tylko w dwóch egzemplarzach?
Stawiam na różnorodność. Bo zdarzyć by się mogło, że to jedno tomisko to "Tęcza grawitacji" Pynchona i wtedy cała podróż zmarnowana... - przez to dzieło nie przebrnęłam do końca, umęczyłam się tylko. A tak to mam kilka, czytam jedno, nie podoba się, to biorę inne, jak skończę te podobające się, to wezmę pewnie i te niepodobające, ale jak krótkie, to przecież dam radę.
Teraz moje pytania, o odpowiedź na nie proszę: Annę, eruanę i Koalę.
1. Czy od razu po przeczytaniu książki możesz o niej dyskutować/pisać, czy też musisz odczekać, by wrażenia się "uleżały" czy skrystalizowały?
2. Dlaczego piszesz recenzje książek?
3. Czy pożyczyłabyś/pożyczyłbyś książkę do poczytania osobie prowadzącej inny książkowy blog, gdyby o to poprosiła? Nie chodzi o znajomych, jak w pytaniu Claudette, tylko o kompletnie obcą osobę, znaną jedynie jako nick.
4. Czytasz blurby na okładkach? Jeśli tak, to czy one decydują o tym, czy książkę kupisz, czy nie?
5. Podpisujesz swoje książki?
I serdecznie życzę, by się dobrze bawili przy odpowiadaniu, a potem wymyślili własne pytania i puścili łańcuszek dalej w świat.
1. Czy przywiązujesz się bardzo mocno do posiadanych książek , czy też pożyczasz je bez problemu znajomym, a nawet oddajesz jeżeli danej osobie wyraźnie na tym zależy?
Ogólnie to lubię, jak książka jest w ruchu, sama namiętnie pożyczam od znajomych, kupuję, nie mieści mi się na półkach, to pożyczam innym, czasem z "prawie nie czytanej" książki robię prezent jubilatom czy solenizantom, wymieniam się na podaju, na spotkaniach biblionetkowych i właściwie sama już nie wiem, jak się w tym wszystkim łapię. Ale są książki, pojedyncze egzemplarze, których nie oddam, a pożyczam tylko zaufanym.
2. Z jakim literackim bohaterem/bohaterką identyfikujesz się najmocniej i dlaczego?
To pytanie obiło się już kiedyś o mnie. Nie identyfikuję się, bohaterowie są bohaterami, a ja jestem czytelniczką, każde z nas zna swoje miejsce. Oni mi się podobają, lubię ich, ale nie chciałabym być taka jak one/oni.
3. Czy są jakieś miejsca (rzeczywiste, bądź nierzeczywiste) do których lubisz się przenosić za pomocą książek?
Wielki, ogromny,przeogromny świat fantazji, co tam jeden, wiele światów! Wszystkie światy z książek sf, te na ziemi i te w przestrzeni ite obok, równoległe i poprzeczne, alternatywne, każde! A niech to, właśnie zdałam sobie sprawę, że tak lubię sf, a tak rzadko o tym piszę.
4. W kinach wyświetlany jest bardzo zachwalany film będący adaptacją znanej powieści na który pragniesz się wybrać. Jednocześnie masz ogromną chęć na przeczytanie powieści. Czy kroki swe skierujesz najpierw do najbliżej księgarni/biblioteki, czy też do kina?
Najpierw biorę się za książkę. Bo jakbym obejrzała wcześniej film, to książka by do mnie gadała głosami aktorów, nie nie nie. Tak nie lubię.
5. Wybierasz się w długi, dwudziestogodzinny lot. Możesz zabrać skończoną liczbę książek na pokład samolotu, gdyż limit bagażu to tylko 5 kg. Czy postawisz na kilka, a nawet kilkanaście cieniutkich książeczek (może jakiś opowiadań, opowiastek, króciutkich powieści), czy też na wielkie tomiszcza, ale tylko w dwóch egzemplarzach?
Stawiam na różnorodność. Bo zdarzyć by się mogło, że to jedno tomisko to "Tęcza grawitacji" Pynchona i wtedy cała podróż zmarnowana... - przez to dzieło nie przebrnęłam do końca, umęczyłam się tylko. A tak to mam kilka, czytam jedno, nie podoba się, to biorę inne, jak skończę te podobające się, to wezmę pewnie i te niepodobające, ale jak krótkie, to przecież dam radę.
Teraz moje pytania, o odpowiedź na nie proszę: Annę, eruanę i Koalę.
1. Czy od razu po przeczytaniu książki możesz o niej dyskutować/pisać, czy też musisz odczekać, by wrażenia się "uleżały" czy skrystalizowały?
2. Dlaczego piszesz recenzje książek?
3. Czy pożyczyłabyś/pożyczyłbyś książkę do poczytania osobie prowadzącej inny książkowy blog, gdyby o to poprosiła? Nie chodzi o znajomych, jak w pytaniu Claudette, tylko o kompletnie obcą osobę, znaną jedynie jako nick.
4. Czytasz blurby na okładkach? Jeśli tak, to czy one decydują o tym, czy książkę kupisz, czy nie?
5. Podpisujesz swoje książki?
I serdecznie życzę, by się dobrze bawili przy odpowiadaniu, a potem wymyślili własne pytania i puścili łańcuszek dalej w świat.
sobota, 23 stycznia 2010
"Po imieniu" Szymon Kobyliński
Zwykle podczas lektury czegokolwiek mam pod ręką malutkie samoprzylepne karteczki, żeby zaznaczyć fragmenty mnie interesujące, nie znane mi słowa (do późniejszego sprawdzenia), lub zdania, które mi coś przypominają i muszę się nad nimi później zastanowić. W tej książce wlepiłam dwadzieścia siedem karteczek, jest więc nimi wręcz upstrzona.
Co my tam mamy...?
Językowo jeszcze ciekawie:
I tak by można jeszcze długo czerpać garściami z tego bogactwa. Ta książka to nadzwyczaj udane gawędy o ludziach, z którymi Kobyliński był po imieniu. Przy czym raz opowiada o samych ludziach, innym razem o zdarzeniach z ludźmi, anegdoty, wspomnienia, gawędy, pełne ciepła, uroku. Do tego pisane pięknym literackim językiem, płynnym, potoczystym i swobodnym.
Jedyny minus egzemplarza, który mi się trafił, to pożółkłe strony i wyblakłe litery, wybitnie utrudniające czytanie. Powtarzam, jedyny minus.
Ocena: 5,5/6
---
[1] "Po imieniu" Szymon Kobyliński, Iskry, Warszawa 1985, s. 8
[2] Tamże, s. 10
[3] Tamże, s.12
[4] Tamże, s. 25
[5] Tamże, s. 25
[6] Tamże, s. 31
[7] Tamże, s. 75
[8] Tamże, s. 77
[9] Tamże, s.129
Co my tam mamy...?
"[...] pan Zdrojewski był tym, który pierwszy posiał we mnie wątpliwości wobec Nagrody Nobla. Gdy się bowiem zgadało coś o «Chłopach» Reymonta, rzekł z niechęcią:Z taką demitologizacją, bardzo podobną, możemy się spotkać w "Po śniadaniu" Eustachego Rylskiego, felieton dotyczący Hemingwaya.
- To miejska książka, to nie są wiejscy ludzie ani sprawy. Pańskie romanse i przedrzeźnianie naszej mowy"[1].
"[...] sztuka trzaskania z pyty, ogromnie trudna sztuka, obowiązywała na pastwiskach sumiennie. Trzeba mi było dopiero doby odrzutowców, abym się dowiedział, że pastuch doprowadzał odpowiednimi rozmachami ów chwościk do szybkości supersonicznej i głośny wystrzał, to nic innego, jak «efekt Bing Bang» w miniaturze, huk przekraczania bariery dźwięku" [2].Pyta to bat używany przez pastuchów, to tak gwoli wyjaśnienia. Nie miałam pojęcia, że strzelanie z bata na tym polega.
"Tu wtrącę, że już chyba całkiem po wsiach zanikły zamki w kształcie naciskanej kciukiem dźwigienki z metalu [...]". [3]No nie wiem, książka z 1985 roku, miałam dwanaście lat, chyba jeszcze był u nas taki zamek, w drzwiach do pomieszczenia, gdzie był parnik.
"Syn Maciek kręcił nosem na lektury mojej młodości, z racji ich ociężałego gadulstwa.Oto odwieczne narzekania uczniów, prawda?
- No więc niechby wsiadł wreszcie na tego konia i pojechał! - prychał, wzruszając ramionami. - Nie, to ja muszę przedtem poczytać o pejzażu, o wyglądzie siodła, o srelach morelach i już mi wszystko jedno, czy pogalopuje, czy nie pogalopuje...". [4]
"Podchorąży Leszek... Delikatnej kompleksji, gorzejący wielkim ogniem wewnętrznym, typ grottgerowskiego powstańca [...]" [5]Tak czytam to zdanie i nagle stop, zawróć, co to jest kompleksja? Kopaliński ratuje, otóż kompleksja to przestarzale budowa ciała, usposobienie, temperament. Nie wiedziałam, a teraz wiem.
"Kiedyś, pamiętam, dostałem zlecenie na grafikę okładkową, miał tam widnieć baśniowy facet (z tekstu opowieści Lema, drukowanej wewnątrz numeru), ukazany w momencie szczytowego przerażenia, bo tak wynikało z treści". [6]Muszę sobie Lema odświeżyć, by zidentyfikować to opowiadanie, a może chodzi o "Przyjaciela"?
"Nadto ta pustka wokół, psychiczna pustka cywilizacji, która zgęstniała zbyt szczelnie, aby się ludzie mogli o siebie zazębiać, jak u nas, u rozlewnie gościnnych i łatwo systemem «brat łata» kontaktujących się bliźnich". [7]To o Anglii i o chłodzie międzyludzkim. Ale o Anglii także jest to:
" Nauczyliśmy się i my patrzenia jak przez powietrze przez, przypuśćmy, starego faceta, który zajechał przed pub czarnym motocyklem, obwieszonym równie czarnymi proporczykami, pełnymi trupich główek [...]. Ulicami łazi, kto chce i «jak ma ochotę», to znane". [8]Owszem, czytałam te słowa już po naszej wycieczce do Londynu i przed oczami stanęła mi scena uliczna, oglądana z piętra czerwonego autobusu: przejście uliczne, mnóstwo ludzi, a wśród nich jeden, prawie całkiem goły, tylko kostium Borata, do tego różowa peruka. Pies ze złamaną nogą się nie obejrzał, tylko my, jeszcze nie oswojeni z taką swobodą.
Językowo jeszcze ciekawie:
"[...] młodzież czując piżmo nosem (bo nie należy mówić «pismo», a właśnie «piżmo», jak mnie pouczał Władysław Kopaliński!)". [9]Nie da się ukryć, piżmo można wywąchać z daleka, pismo raczej nie, tylko jakim cudem przekształciło się jedno w drugie?
I tak by można jeszcze długo czerpać garściami z tego bogactwa. Ta książka to nadzwyczaj udane gawędy o ludziach, z którymi Kobyliński był po imieniu. Przy czym raz opowiada o samych ludziach, innym razem o zdarzeniach z ludźmi, anegdoty, wspomnienia, gawędy, pełne ciepła, uroku. Do tego pisane pięknym literackim językiem, płynnym, potoczystym i swobodnym.
Jedyny minus egzemplarza, który mi się trafił, to pożółkłe strony i wyblakłe litery, wybitnie utrudniające czytanie. Powtarzam, jedyny minus.
Ocena: 5,5/6
---
[1] "Po imieniu" Szymon Kobyliński, Iskry, Warszawa 1985, s. 8
[2] Tamże, s. 10
[3] Tamże, s.12
[4] Tamże, s. 25
[5] Tamże, s. 25
[6] Tamże, s. 31
[7] Tamże, s. 75
[8] Tamże, s. 77
[9] Tamże, s.129
piątek, 22 stycznia 2010
"Wyżej niż kondory" Wiktor Ostrowski
Kiedyś trafiłam na biografię Wandy Rutkiewicz, spodobała mi się tak, że od tego czasu nie pogardzę, kiedy w moje ręce trafi coś traktującego o wspinaczach czy wspinaczce.
Literatura wysokogórska ma w sobie coś specyficznego. Jakąś lotność, szczerość, prawość. Tak, prawość, słowo prawie już archaiczne, ale wciąż (choć w sumie nie do końca wiadomo, czy wciąż) obecne i żywe wśród alpinistów, himalaistów oraz andynistów. Tych ostatnich bowiem dotyczy ta książka. Wiktor Ostrowski wraz z kolegami z klubu wyjeżdżają na drugi koniec świata, by zdobyć do tej pory niezdobyty szczyt Andów. Opisuje całą wyprawę od początku, czyli od zawiązania się pomysłu, poprzez organizację, planowanie, zbiórkę funduszy, podróż na miejsce, no i same wyprawy wysokogórskie, które tak naprawdę też w przeważającej części składają się z planowania. Ale nie obawiajmy się, również i wspinaczka jest opisana dokładnie, pięknie i szczerze. Dzień po dniu towarzyszymy grupie Polaków, zdobywających kolejne szczyty. Nie brakuje tam opisów przyrody, wiele jest o więzach przyjaźni, zdarzają się elementy komediowe, a także i dramatyczne. Z całego dzieła przebija przesłanie: w górach najważniejszy jest człowiek, nie rekord, nie zwycięstwo, nie wynik. Najważniejsze jest, by tyle samo osób zeszło ze szczytu, ile na niego weszło. Zresztą mówi o tym już samo motto autorstwa Wawrzyńca Żuławskiego, umieszczone na początku książki:
"Nie opuszcza się przyjaciela, nawet jeżeli jest już tylko zmarzniętą bryłą".
Ostrowski jest na to szczególnie wyczulony, gdyż wie, że w górach pomocna dłoń może uratować życie. W imię tej zasady doprowadza nawet do wycofania z rynku książki, w której dziennikarz opisuje wyprawę wysokogórską, podczas której zginęli ludzie. Zginęli, bo nikt na nich nie zaczekał, nie zainteresował się ich losem... Dziennikarz zaś (biorący udział w tej wyprawie) ubrał się w szatki bohatera, a tragizm tej wyprawy potraktował jako doskonały pretekst do napisania bestsellera. No, ale to tak na marginesie.
Istotą tej książki jest miłość do gór, więc jeśli ktoś kocha góry, niekoniecznie te wysokie, niekoniecznie ekstremalną wspinaczkę, po prostu góry - powinien sięgnąć po "Wyżej niż kondory".
Ocena: 5/6
Literatura wysokogórska ma w sobie coś specyficznego. Jakąś lotność, szczerość, prawość. Tak, prawość, słowo prawie już archaiczne, ale wciąż (choć w sumie nie do końca wiadomo, czy wciąż) obecne i żywe wśród alpinistów, himalaistów oraz andynistów. Tych ostatnich bowiem dotyczy ta książka. Wiktor Ostrowski wraz z kolegami z klubu wyjeżdżają na drugi koniec świata, by zdobyć do tej pory niezdobyty szczyt Andów. Opisuje całą wyprawę od początku, czyli od zawiązania się pomysłu, poprzez organizację, planowanie, zbiórkę funduszy, podróż na miejsce, no i same wyprawy wysokogórskie, które tak naprawdę też w przeważającej części składają się z planowania. Ale nie obawiajmy się, również i wspinaczka jest opisana dokładnie, pięknie i szczerze. Dzień po dniu towarzyszymy grupie Polaków, zdobywających kolejne szczyty. Nie brakuje tam opisów przyrody, wiele jest o więzach przyjaźni, zdarzają się elementy komediowe, a także i dramatyczne. Z całego dzieła przebija przesłanie: w górach najważniejszy jest człowiek, nie rekord, nie zwycięstwo, nie wynik. Najważniejsze jest, by tyle samo osób zeszło ze szczytu, ile na niego weszło. Zresztą mówi o tym już samo motto autorstwa Wawrzyńca Żuławskiego, umieszczone na początku książki:
"Nie opuszcza się przyjaciela, nawet jeżeli jest już tylko zmarzniętą bryłą".
Ostrowski jest na to szczególnie wyczulony, gdyż wie, że w górach pomocna dłoń może uratować życie. W imię tej zasady doprowadza nawet do wycofania z rynku książki, w której dziennikarz opisuje wyprawę wysokogórską, podczas której zginęli ludzie. Zginęli, bo nikt na nich nie zaczekał, nie zainteresował się ich losem... Dziennikarz zaś (biorący udział w tej wyprawie) ubrał się w szatki bohatera, a tragizm tej wyprawy potraktował jako doskonały pretekst do napisania bestsellera. No, ale to tak na marginesie.
Istotą tej książki jest miłość do gór, więc jeśli ktoś kocha góry, niekoniecznie te wysokie, niekoniecznie ekstremalną wspinaczkę, po prostu góry - powinien sięgnąć po "Wyżej niż kondory".
Ocena: 5/6
czwartek, 21 stycznia 2010
"Maruta" Kazimierz Korkozowicz
Lubię kryminały i przeczytałam ich sporo, mnóstwo ich pałętało się na półkach w moim rodzinnym domu. "Maruta" to jeden z nich - ale bardzo, bardzo nietypowy.
Akcja bowiem toczy się w Warszawie, kiedy to Powstanie Warszawskie jest w toku. Przez miasto przedziera się oddział powstańców, dążąc do wyznaczonej kwatery. Są już prawie u celu, gdy nagle słychać strzał i jeden z nich pada martwy. Szok, żal, rozgoryczenie, wściekłość - oto jakie uczucia miotają żołnierzami, o tę śmierć nie w walce, a z ręki snajpera, o krok od bezpiecznego schronienia. Toteż nie należy się dziwić, że dowódca grupy, Bitny, podejmuje decyzję, by wytropić "gołębiarza". Po dotarciu na kwaterę i odpoczynku zabiera się do pracy, ma na to czas, gdyż czeka na rozkazy od dowództwa. Zabiera się do rozwiązania zagadki jak detektyw czy policjant: najpierw wizja lokalna, czyli przeszukanie ruin, skąd padł strzał, potem poznanie lokatorów kamienicy, gdzie się zatrzymali - gdyż wiele wskazuje na to, że sprawca kryje się wśród nich...
Nie tylko zagadka zabójstwa zaprząta głowę Bitnego, okazuje się bowiem, że w kamienicy mieszka Maruta, dziewczyna, którą znał i kochał przed wojną, a potem, kierowany mało zrozumiałymi pobudkami, porzucił. Teraz chciałby naprawić swój błąd, gdyż, jak to mówią, stara miłość nie rdzewieje.
Towarzyszymy więc Bitnemu, gdy prowadzi śledztwo, widzimy, jak próbuje odzyskać dziewczynę, wzdrygamy się, kiedy padają kolejne strzały i kolejne osoby zostają zamordowane. W tle mamy zrujnowaną Warszawę, bitwy i potyczki, naloty bombowe, zejścia do schronów, wędrówki piwnicami czy też kanałami.
Kiedy dochodzi do konfrontacji między Bitnym a mordercą, historia nagle się urywa.
Nadmienić bowiem należy, że powieść ma budowę szkatułkową, o czym nie wspomniałam wcześniej. Istnieje osoba narratora, a wszystkie te zdarzenia opisane były w notatniku znalezionym przez narratora na podłodze w piwnicy domu w Warszawie. Zabrał go, przeczytał i przedstawił nam, czytelnikom. Istnieje też zakończenie tej historii, narrator bowiem po latach widzi na Mazurach żaglówkę nazwaną "Maruta". To nietypowe imię, nic więc dziwnego, że postanawia spotkać się z właścicielem łodzi i porozmawiać z nim. Spotkanie okazuje się bardzo owocne, ponieważ właściciel jest jedną z osób biorących udział w opisanych w notatniku wydarzeniach. Wyjaśnia to, co pozostało niedopowiedziane, narratorowi, a przede wszystkim nam.
Moim zdaniem to świetny kryminał, gorąco polecam.
Ocena: 5/6.
Akcja bowiem toczy się w Warszawie, kiedy to Powstanie Warszawskie jest w toku. Przez miasto przedziera się oddział powstańców, dążąc do wyznaczonej kwatery. Są już prawie u celu, gdy nagle słychać strzał i jeden z nich pada martwy. Szok, żal, rozgoryczenie, wściekłość - oto jakie uczucia miotają żołnierzami, o tę śmierć nie w walce, a z ręki snajpera, o krok od bezpiecznego schronienia. Toteż nie należy się dziwić, że dowódca grupy, Bitny, podejmuje decyzję, by wytropić "gołębiarza". Po dotarciu na kwaterę i odpoczynku zabiera się do pracy, ma na to czas, gdyż czeka na rozkazy od dowództwa. Zabiera się do rozwiązania zagadki jak detektyw czy policjant: najpierw wizja lokalna, czyli przeszukanie ruin, skąd padł strzał, potem poznanie lokatorów kamienicy, gdzie się zatrzymali - gdyż wiele wskazuje na to, że sprawca kryje się wśród nich...
Nie tylko zagadka zabójstwa zaprząta głowę Bitnego, okazuje się bowiem, że w kamienicy mieszka Maruta, dziewczyna, którą znał i kochał przed wojną, a potem, kierowany mało zrozumiałymi pobudkami, porzucił. Teraz chciałby naprawić swój błąd, gdyż, jak to mówią, stara miłość nie rdzewieje.
Towarzyszymy więc Bitnemu, gdy prowadzi śledztwo, widzimy, jak próbuje odzyskać dziewczynę, wzdrygamy się, kiedy padają kolejne strzały i kolejne osoby zostają zamordowane. W tle mamy zrujnowaną Warszawę, bitwy i potyczki, naloty bombowe, zejścia do schronów, wędrówki piwnicami czy też kanałami.
Kiedy dochodzi do konfrontacji między Bitnym a mordercą, historia nagle się urywa.
Nadmienić bowiem należy, że powieść ma budowę szkatułkową, o czym nie wspomniałam wcześniej. Istnieje osoba narratora, a wszystkie te zdarzenia opisane były w notatniku znalezionym przez narratora na podłodze w piwnicy domu w Warszawie. Zabrał go, przeczytał i przedstawił nam, czytelnikom. Istnieje też zakończenie tej historii, narrator bowiem po latach widzi na Mazurach żaglówkę nazwaną "Maruta". To nietypowe imię, nic więc dziwnego, że postanawia spotkać się z właścicielem łodzi i porozmawiać z nim. Spotkanie okazuje się bardzo owocne, ponieważ właściciel jest jedną z osób biorących udział w opisanych w notatniku wydarzeniach. Wyjaśnia to, co pozostało niedopowiedziane, narratorowi, a przede wszystkim nam.
Moim zdaniem to świetny kryminał, gorąco polecam.
Ocena: 5/6.
środa, 20 stycznia 2010
"Szkatułka z malachitu" Paweł Bażow
Jak to fajnie, że istnieje internet, allegro i tak dalej. No, ja wiem, że ogólnie z internetem jest fajnie, ale już wyjaśniam, o co mi chodzi.
Odwiedziła mnie kiedyś moja Mama, rozmawiałyśmy o książkach przy okazji wyciągania z regału różności, co to Mama ich nie czytała (zresztą zawsze rozmawiamy o książkach), i zgadało nam się jakoś o "Szkatułce z malachitu" Pawła Bażowa.
Mama zaczęła wspominać, że to takie opowiadania, stareńkie jak świat, klechdy rosyjskie, no i ona by to sobie przypomniała, a książka oczywiście zaginęła w odmętach czasu. Siadłam więc szybciutko do komputera i odpaliłam gugla. Jest! Tyle że niekompletna, jeden albo drugi tom, a jak jest całość, bo to wydano w dwóch tomach, to drogo jakoś (50 zł). Ale co tam, poczekałam, pojawiło się na allegro, 15 zł i moje!
Przeczytałam. Rzeczywiście, stareńkie. Ale urocze, jak się odfiltruje gdzieniegdzie natrętny leninizm, to zostają ludowe podania ludzi z Uralu, gdzie kopie się rudy przeróżne, miedź, żelazo, gdzie wydobywa się złoto i minerały. Malachit. Piękny zielony kamień...
A bajki takie jak z naszych kopalni i Skarbku, tylko bogatsze i bardziej kolorowe. Urocze. Stęchłe, ale urocze.
Mama się ucieszyła.
Ocena: 4/6.
Odwiedziła mnie kiedyś moja Mama, rozmawiałyśmy o książkach przy okazji wyciągania z regału różności, co to Mama ich nie czytała (zresztą zawsze rozmawiamy o książkach), i zgadało nam się jakoś o "Szkatułce z malachitu" Pawła Bażowa.
Mama zaczęła wspominać, że to takie opowiadania, stareńkie jak świat, klechdy rosyjskie, no i ona by to sobie przypomniała, a książka oczywiście zaginęła w odmętach czasu. Siadłam więc szybciutko do komputera i odpaliłam gugla. Jest! Tyle że niekompletna, jeden albo drugi tom, a jak jest całość, bo to wydano w dwóch tomach, to drogo jakoś (50 zł). Ale co tam, poczekałam, pojawiło się na allegro, 15 zł i moje!
Przeczytałam. Rzeczywiście, stareńkie. Ale urocze, jak się odfiltruje gdzieniegdzie natrętny leninizm, to zostają ludowe podania ludzi z Uralu, gdzie kopie się rudy przeróżne, miedź, żelazo, gdzie wydobywa się złoto i minerały. Malachit. Piękny zielony kamień...
A bajki takie jak z naszych kopalni i Skarbku, tylko bogatsze i bardziej kolorowe. Urocze. Stęchłe, ale urocze.
Mama się ucieszyła.
Ocena: 4/6.
wtorek, 19 stycznia 2010
"Snoopy: Była ciemna, burzliwa noc" Charles M. Schulz
Kupiłam zachęcona tytułem, kojarzącym się z Italo Calvino oraz zapewnieniem kolegi, że Fistaszki podobne są trochę do Calvina. No i okazało się, że to nie Fistaszki, a Snoopy, a to, co kupiłam, to odrzuty z Fistaszków. Do tego, przyzwyczajona do humoru, sprytu i wybujałego ego Calvina, podświadomie oczekiwałam czegoś w podobnym stylu. Okrutnie się zawiodłam.
Dostałam bowiem obrazki o tym, jak dzieci grają w baseball, choć albo nie umieją, albo im się nie chce, albo pada deszcz. Do tego obrazki, jak starsza siostra strofuje wciąż bez powodu młodszego brata. Oprócz tego obrazki, jak malutki chłopczyk chce pożyczyć psa, żeby się z nim bawić (udaje mu się to raz na dziesięć razy). Ten sam malutki chłopiec próbuje grać piłką do koszykówki, co kończy się tym, że piłka do koszykówki gra nim. Do tego obrazki o tym, jak w szkole idzie (właściwie nie idzie) pewnej wyjątkowo odpornej na wiedzę (i chyba inteligencję też) dziewczynce. Również obrazki o tym, jak się przegrywa w szklane kulki, gdy się jest małym i naiwnym chłopczykiem. Poza tym obrazki psa w pilotce, który pilotuje swoją budę. Jak również tego samego psa, piszącego powieść, wiele powieści, a każda składa się wyłącznie z tytułu. No i na koniec ptaszka, który jest przyjacielem tegoż psa. Ptaszek mówi po ptasiemu - w dymkach są kreseczki (tak jak ptasie ślady na śniegu) zamiast liter - i przypomina troszkę Śmierć Szczurów z tym swoim PIP. Ptaszek jest światełkiem nadziei w tunelu deprechy bijącej z tego komiksu i dlatego nie oceniłam oceną najniższą jak mogłam, tylko ciut wyższą.
Chyba że po prostu, jak mówi jedna z bohaterek komiksu "Jestem kimś, kto gra w chińczyka w świecie szachów" * i ten komiks po prostu nie jest dla mnie.
Ocena: 2/6
---
* Charles M. Schulz "Snoopy: Była ciemna, burzliwa noc: Część 2", tłum. Michał Rusinek, Nasza Księgarnia, 2008, s.35
Dostałam bowiem obrazki o tym, jak dzieci grają w baseball, choć albo nie umieją, albo im się nie chce, albo pada deszcz. Do tego obrazki, jak starsza siostra strofuje wciąż bez powodu młodszego brata. Oprócz tego obrazki, jak malutki chłopczyk chce pożyczyć psa, żeby się z nim bawić (udaje mu się to raz na dziesięć razy). Ten sam malutki chłopiec próbuje grać piłką do koszykówki, co kończy się tym, że piłka do koszykówki gra nim. Do tego obrazki o tym, jak w szkole idzie (właściwie nie idzie) pewnej wyjątkowo odpornej na wiedzę (i chyba inteligencję też) dziewczynce. Również obrazki o tym, jak się przegrywa w szklane kulki, gdy się jest małym i naiwnym chłopczykiem. Poza tym obrazki psa w pilotce, który pilotuje swoją budę. Jak również tego samego psa, piszącego powieść, wiele powieści, a każda składa się wyłącznie z tytułu. No i na koniec ptaszka, który jest przyjacielem tegoż psa. Ptaszek mówi po ptasiemu - w dymkach są kreseczki (tak jak ptasie ślady na śniegu) zamiast liter - i przypomina troszkę Śmierć Szczurów z tym swoim PIP. Ptaszek jest światełkiem nadziei w tunelu deprechy bijącej z tego komiksu i dlatego nie oceniłam oceną najniższą jak mogłam, tylko ciut wyższą.
Chyba że po prostu, jak mówi jedna z bohaterek komiksu "Jestem kimś, kto gra w chińczyka w świecie szachów" * i ten komiks po prostu nie jest dla mnie.
Ocena: 2/6
---
* Charles M. Schulz "Snoopy: Była ciemna, burzliwa noc: Część 2", tłum. Michał Rusinek, Nasza Księgarnia, 2008, s.35
poniedziałek, 18 stycznia 2010
"City" Alessandro Baricco
Jedna z tych książek, co do których nie można jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, o czym ona jest. Bo to, że jest to historia przyjaźni trzynastoletniego geniusza i młodej dziewczyny,jego opiekunki, z pewnością nie wyczerpuje zagadnienia. Bo tak samo ważna jest też historia boksera powstała w umyśle chłopca, jak i western, stworzony przez dziewczynę. Tak samo ważni są dwaj niewidzialni przyjaciele chłopca, jak i opowieści profesora o piłce nożnej.
Cała książka jest jedną wielką opowieścią, gawędą, przeplatańcem.
Przeczytałam "City" z przyjemnością, i doskonale wiem, że za jakiś czas przeczytałabym ją raz jeszcze, znow odkrywając groteskę, przyjaźń, komedię i wszystko to, co w tej powieści jest ukryte.
Ocena 4/6
Cała książka jest jedną wielką opowieścią, gawędą, przeplatańcem.
Przeczytałam "City" z przyjemnością, i doskonale wiem, że za jakiś czas przeczytałabym ją raz jeszcze, znow odkrywając groteskę, przyjaźń, komedię i wszystko to, co w tej powieści jest ukryte.
Ocena 4/6
sobota, 16 stycznia 2010
"Nie żyję, więc jestem" Katarzyna Byzia
Shuty napisał książkę tzw "korporacyjną" czyli "Zwał". Opisuje tam pracę w firmie jako zło wcielone. Katarzyna Byzia poszła w drugą stronę. Pracę w fimie (agencji reklamowej) opisała jak coś nadzwyczajnego, misję dziejową, cel życiowy i w ogóle. Tak, doskonale wiem, że zamysłem było przerysowanie, karykatura i pastisz, ale nie kupiłam tego.
Bohaterką "Nie żyję, więc jestem" jest Ksenia, która podczas pracy nad projektem reklamowym padła na zawał serca. Wiadomo, robota, robota, brak snu, kofeina, batoniki i pizza zamiast pożywienia - to konia by wykończyło. Ksenia po śmierci trafia do świata "tam", ani to niebo, ani piekło, ani czyściec. Skomplikowane zasady, których Ksenia musi się trzymać, same nie trzymają się kupy, logiki nie znalazłam żadnej, celu i sensu istnienia tamtego świata też. To już lepiej wyglądał świat agencji reklamowej (mimo że bajki o radosnym i szczerym oddaniu się pracy nie kupiłam), bo widać, że autorka wie, jak to wygląda i bez oporów odsłania wszelkie smaczki i grzeszki.
I właściwie to jedyny pozytywny aspekt tej książki, co z tego, jak agencje reklamowe nie są mi bliskie i w ogóle.
Ocena: 2/6
Bohaterką "Nie żyję, więc jestem" jest Ksenia, która podczas pracy nad projektem reklamowym padła na zawał serca. Wiadomo, robota, robota, brak snu, kofeina, batoniki i pizza zamiast pożywienia - to konia by wykończyło. Ksenia po śmierci trafia do świata "tam", ani to niebo, ani piekło, ani czyściec. Skomplikowane zasady, których Ksenia musi się trzymać, same nie trzymają się kupy, logiki nie znalazłam żadnej, celu i sensu istnienia tamtego świata też. To już lepiej wyglądał świat agencji reklamowej (mimo że bajki o radosnym i szczerym oddaniu się pracy nie kupiłam), bo widać, że autorka wie, jak to wygląda i bez oporów odsłania wszelkie smaczki i grzeszki.
I właściwie to jedyny pozytywny aspekt tej książki, co z tego, jak agencje reklamowe nie są mi bliskie i w ogóle.
Ocena: 2/6
piątek, 15 stycznia 2010
"Moja babcia czarownica" Jan Edward Kucharski
Mamy takie książki z dzieciństwa, które mimo lat wciąż są z nami, niekoniecznie na półce, ale w pamięci. Ja mam takich parę, a jedna z nich to "Moja babcia czarownica" Jana Kucharskiego. Coś takiego jest w tej książce, że kupiłam ją na allegro, by przeczytać raz jeszcze i sprawdzić, czy dobrze się ją pamięta i czyta. Wszystko ok, nie zestarzała się.
Mamy tu rodzinę: ojca leśniczego, mamę bibliotekarkę, dwoje dzieci w wieku szkolnym, no i babcię, najważniejszą osobę. Bo to właśnie babcia, gdy śnieg zasypie drogę do leśniczówki i przez kilka dni dzieci nie chodzą do szkoły, czaruje. W dzień zajęć jest mnóstwo, leśniczy dokarmia zwierzynę, dzieci odrabiają lekcje, lepią bałwany, bawią się z psem, babcia gotuje obiad. Ale gdy nadchodzi szara godzina zmierzchu, babcia czarownica siada przy świetle padającym z uchylonych drzwiczek pieca i opowiada, opowiada... O wilkach i wilczycy, o tym, skąd się wzięły wróble i dlaczego dziewanna jest żółta, o drzewach z kulami w środku, o biegunie południowym...
Cudowne opowieści, urokliwe baśnie - czytam tę książkę tak, jak Michał i Anna słuchają babci: z uwagą, zasłuchani, zadumani, całą swą osobą przenoszą się w świat nakreślony słowami babci. Wyczarowany.
Nie tylko te wieczorne bajania mi się podobają, ale i te proste zwyczajne zajęcia. Sanie, którymi leśniczy wozi do lasu siano dla saren (w rodzinnym domu na wsi były takie sanie, drewniane, podwieszone pod dachem szopy); ślady saren, kaleczących nogi o lód powstały po stopieniu śniegu w południe i zamarzajacy po południu (goniłam kiedyś sarny po lesie, zimą, z aparatem, chciałam im zrobić zdjęcie, zrobiłam, potem zgrzana byłam tak, że para buchała); bigos gotowany dla robotników odśnieżających drogę do leśniczówki (mama gotowała bigos na gęsi, no nie tylko, ale gęś pamiętam, pracowicie wkrawane kawałeczki ugotowanej gęsi).
Ja tak mogę jeszcze długo, ale dam głowę, że każdy z was przy czytaniu obudziłby swoje własne wspomnienia z dzieciństwa. Czego wam serdecznie życzę.
I na zakończenie cytaty:
"Wyłażę z namiotu i najwyżej, jak mogę sięgnąć, przywiązuję do słupa czerwony szalik siostry. Będzie go widać z daleka. Potem wracam do namiotu. Anna zdążyła już ulepić ze śniegu wspaniały garnek i gotuje w nim jedzenie. Spogląda na mnie błyszczącymi oczami i pyta:
- Michałku, jak się to stało, żeśmy się znaleźli na biegunie?
Zastanawiam się głęboko. Rzeczywiście, jak to się stało? Wczoraj zaczęła się śnieżyca, potem babcia nam opowiadała, potem była noc i rano śnieg padał dalej...
- Babcia nas zaczarowała - mówię poważnie i Anna ze zrozumieniem kiwa głową."
"- Jak pragnę zdrowia, bigos! - woła kierowca. - Od razu poznać, z kim mamy do czynienia! Wiadomo, myśliwski dom!
Za chwilę każdy trzyma w rękach pełną miskę parującego bigosu i grubą pajdę chleba, jedzą z apetytem, tylko im się oczy śmieją, a między jednym kęsem i drugim przychwalają mamie i tacie.
A ja widzę w tej chwili babcię, jak się krząta przy kuchni, kręci warząchwią w garnku, próbuje. Bo przecież to ona wymyśliła wczoraj ten bigos dla robotników, sama go zrobiła i opakowała garnek, żeby dojechał gorący, a myśmy go tylko przywieźli. No, ale babci tutaj nie ma, więc oni dziękują mamie i tak jest w porządku, ale kiedy wrócimy do domu, ja wszystko babci opowiem, powtórzę jej te słowa, które teraz słyszę, żeby i ona była zadowolona, żeby się cieszyła z tego, jak jej jedzenie smakowało."
Ocena: 5/6
Mamy tu rodzinę: ojca leśniczego, mamę bibliotekarkę, dwoje dzieci w wieku szkolnym, no i babcię, najważniejszą osobę. Bo to właśnie babcia, gdy śnieg zasypie drogę do leśniczówki i przez kilka dni dzieci nie chodzą do szkoły, czaruje. W dzień zajęć jest mnóstwo, leśniczy dokarmia zwierzynę, dzieci odrabiają lekcje, lepią bałwany, bawią się z psem, babcia gotuje obiad. Ale gdy nadchodzi szara godzina zmierzchu, babcia czarownica siada przy świetle padającym z uchylonych drzwiczek pieca i opowiada, opowiada... O wilkach i wilczycy, o tym, skąd się wzięły wróble i dlaczego dziewanna jest żółta, o drzewach z kulami w środku, o biegunie południowym...
Cudowne opowieści, urokliwe baśnie - czytam tę książkę tak, jak Michał i Anna słuchają babci: z uwagą, zasłuchani, zadumani, całą swą osobą przenoszą się w świat nakreślony słowami babci. Wyczarowany.
Nie tylko te wieczorne bajania mi się podobają, ale i te proste zwyczajne zajęcia. Sanie, którymi leśniczy wozi do lasu siano dla saren (w rodzinnym domu na wsi były takie sanie, drewniane, podwieszone pod dachem szopy); ślady saren, kaleczących nogi o lód powstały po stopieniu śniegu w południe i zamarzajacy po południu (goniłam kiedyś sarny po lesie, zimą, z aparatem, chciałam im zrobić zdjęcie, zrobiłam, potem zgrzana byłam tak, że para buchała); bigos gotowany dla robotników odśnieżających drogę do leśniczówki (mama gotowała bigos na gęsi, no nie tylko, ale gęś pamiętam, pracowicie wkrawane kawałeczki ugotowanej gęsi).
Ja tak mogę jeszcze długo, ale dam głowę, że każdy z was przy czytaniu obudziłby swoje własne wspomnienia z dzieciństwa. Czego wam serdecznie życzę.
I na zakończenie cytaty:
"Wyłażę z namiotu i najwyżej, jak mogę sięgnąć, przywiązuję do słupa czerwony szalik siostry. Będzie go widać z daleka. Potem wracam do namiotu. Anna zdążyła już ulepić ze śniegu wspaniały garnek i gotuje w nim jedzenie. Spogląda na mnie błyszczącymi oczami i pyta:
- Michałku, jak się to stało, żeśmy się znaleźli na biegunie?
Zastanawiam się głęboko. Rzeczywiście, jak to się stało? Wczoraj zaczęła się śnieżyca, potem babcia nam opowiadała, potem była noc i rano śnieg padał dalej...
- Babcia nas zaczarowała - mówię poważnie i Anna ze zrozumieniem kiwa głową."
"- Jak pragnę zdrowia, bigos! - woła kierowca. - Od razu poznać, z kim mamy do czynienia! Wiadomo, myśliwski dom!
Za chwilę każdy trzyma w rękach pełną miskę parującego bigosu i grubą pajdę chleba, jedzą z apetytem, tylko im się oczy śmieją, a między jednym kęsem i drugim przychwalają mamie i tacie.
A ja widzę w tej chwili babcię, jak się krząta przy kuchni, kręci warząchwią w garnku, próbuje. Bo przecież to ona wymyśliła wczoraj ten bigos dla robotników, sama go zrobiła i opakowała garnek, żeby dojechał gorący, a myśmy go tylko przywieźli. No, ale babci tutaj nie ma, więc oni dziękują mamie i tak jest w porządku, ale kiedy wrócimy do domu, ja wszystko babci opowiem, powtórzę jej te słowa, które teraz słyszę, żeby i ona była zadowolona, żeby się cieszyła z tego, jak jej jedzenie smakowało."
Ocena: 5/6
czwartek, 14 stycznia 2010
Wyzwanie południowo-amerykańskie
a może amerykańsko-południowe?
Jak zwał, tak zwał, amerykańskie południe w literaturze ruszyło i biorę w nim udział.
Na lektury wydałam wszystkie swoje punkty na podaju - a szkoda, mam chrapkę na "Chatę wuja Toma", bo to pierwsza książka, przy której płakałam. Staaare dzieje.
Tak więc spróbuję przeczytać:
- Erskine Caldwell "Dom na wzgórzu",
- Reynold Price "Długie lata szczęścia",
- Robert Penn Warren "Nocny jeździec",
- James Dickey "Wybawienie",
- Kate Chopin "Przebudzenie".
Jak tylko uporam się z "Księgą Nowego Słońca" i ewentualnie zmierzę się raz jeszcze z "Imprimatur", to biorę się za to. Mocy, przybywaj!
:)
wtorek, 12 stycznia 2010
Stosik
Oto poddałam się blogowej modzie na stosiki i z dumą podszytą zażenowaniem prezentuję swój. Z dumą, bo taki duży i kolorowy, a z zażenowaniem, bo w sumie nie ma co się chwalić, że się tego i owego jeszcze nie przeczytało, choć w domu leży.
Od dołu zaczynając mamy:
1. "Opowieści o Johnnym Maxwellu" Terry Pratchett - moje, kupione, czeka od dawna, nawet nie otworzyłam.
2. "Zwierzęta z lasu dziewiczego" Arkady Fiedler - tak mnie jakoś parę dni temu naszło na swojską egzotykę i wydłubałam z podaja.
3. "Hakawati, mistrz opowieści" Rabih Alameddine - skusiłam się przez blogi, bo na jednym pochlebna recenzja, na drugim link do wydawnictwa, że promocja - no i przywieźli dziś.
4. "Veritas" Rita Monaldi i Francesco Sorti.
5. "Secretum" Rita Monaldi i Francesco Sorti.
6. "Imprimatur" Rita Monaldi i Francesco Sorti - po "Wątpliwościach Salaiego" i pochlebnej recenzji odezwał się do mnie kolega, proponując pożyczenie powyższego, zgodziłam się chętnie, ale zaczęłam "Imprimatur" (widać zakładkę) i nudzę się okropnie. Odłożyłam.
7. "Historia miłości" Nicole Krauss - przywieziona ze spotkania biblionetkowego.
8. "Nie wiem, jak ona to robi" Allison Pearson - zaczęłam to czytać, ale opowieść o matce pracującej jeszcze mnie nie bawi, chyba za małe mam dziecko i brak mi jeszcze dystansu.
9. "Kapłanka w bieli" Trudi Canavan.
10. "Ostatnia z dzikich" Trudi Canavan - pożyczyłam "Erę pięciorga" z braku u znajomych "Trylogii Czarnego Maga" - jak nie kijem, to pałką, nie?
11. "Sklepy cynamonowe. Sanatorium pod Klepsydrą" Bruno Schulz - tak, tak, wzdech, nie czytałam jeszcze.
12. "Monte Cassino" Melchior Wańkowicz - wypadło mi z polecanek w biblionetce, to wzięłam z podaja. Nie wiedziałam, że to takie tomisko i trochę mnie ta grubość przerażą. Ale nie zmarnuje się, bo mąż przeczytał.
13. "Wojna, ludzie i medycyna" Adam Majewski - też z polecanek. Pewnie przez "Kore" i "Medicusa" tak mi te medyczne książki wypadają...
14. "Pazur Łagodziciela" Gene Wolfe - czytam właśnie teraz.
15. "Urth Nowego Słońca" Gene Wolfe.
16. "Cytadela Autarchy" Gene Wolfe.
17. "Miecz Liktora" Gene Wolfe - cały cykl dostałam w prezencie z bonusem w postaci kilku zdań na temat tajemniczości i wieloznaczności tegoż. Toteż gnana ciekawością popędziłam czytać i na razie mam mieszane uczucia na temat tajemniczości, ale czyta się zgrabnie.
Zapomniałam jeszcze o czymś autorstwa Maurice Druon, ale nie mogę znaleźć na półkach, no i jeszcze lecą do mnie z podaja książki do wyzwania i jeszcze jeden Fiedler. Ole! :)
Od dołu zaczynając mamy:
1. "Opowieści o Johnnym Maxwellu" Terry Pratchett - moje, kupione, czeka od dawna, nawet nie otworzyłam.
2. "Zwierzęta z lasu dziewiczego" Arkady Fiedler - tak mnie jakoś parę dni temu naszło na swojską egzotykę i wydłubałam z podaja.
3. "Hakawati, mistrz opowieści" Rabih Alameddine - skusiłam się przez blogi, bo na jednym pochlebna recenzja, na drugim link do wydawnictwa, że promocja - no i przywieźli dziś.
4. "Veritas" Rita Monaldi i Francesco Sorti.
5. "Secretum" Rita Monaldi i Francesco Sorti.
6. "Imprimatur" Rita Monaldi i Francesco Sorti - po "Wątpliwościach Salaiego" i pochlebnej recenzji odezwał się do mnie kolega, proponując pożyczenie powyższego, zgodziłam się chętnie, ale zaczęłam "Imprimatur" (widać zakładkę) i nudzę się okropnie. Odłożyłam.
7. "Historia miłości" Nicole Krauss - przywieziona ze spotkania biblionetkowego.
8. "Nie wiem, jak ona to robi" Allison Pearson - zaczęłam to czytać, ale opowieść o matce pracującej jeszcze mnie nie bawi, chyba za małe mam dziecko i brak mi jeszcze dystansu.
9. "Kapłanka w bieli" Trudi Canavan.
10. "Ostatnia z dzikich" Trudi Canavan - pożyczyłam "Erę pięciorga" z braku u znajomych "Trylogii Czarnego Maga" - jak nie kijem, to pałką, nie?
11. "Sklepy cynamonowe. Sanatorium pod Klepsydrą" Bruno Schulz - tak, tak, wzdech, nie czytałam jeszcze.
12. "Monte Cassino" Melchior Wańkowicz - wypadło mi z polecanek w biblionetce, to wzięłam z podaja. Nie wiedziałam, że to takie tomisko i trochę mnie ta grubość przerażą. Ale nie zmarnuje się, bo mąż przeczytał.
13. "Wojna, ludzie i medycyna" Adam Majewski - też z polecanek. Pewnie przez "Kore" i "Medicusa" tak mi te medyczne książki wypadają...
14. "Pazur Łagodziciela" Gene Wolfe - czytam właśnie teraz.
15. "Urth Nowego Słońca" Gene Wolfe.
16. "Cytadela Autarchy" Gene Wolfe.
17. "Miecz Liktora" Gene Wolfe - cały cykl dostałam w prezencie z bonusem w postaci kilku zdań na temat tajemniczości i wieloznaczności tegoż. Toteż gnana ciekawością popędziłam czytać i na razie mam mieszane uczucia na temat tajemniczości, ale czyta się zgrabnie.
Zapomniałam jeszcze o czymś autorstwa Maurice Druon, ale nie mogę znaleźć na półkach, no i jeszcze lecą do mnie z podaja książki do wyzwania i jeszcze jeden Fiedler. Ole! :)
poniedziałek, 11 stycznia 2010
"Delicje ciotki Dee" Teresa Hołówka
"W głowach im się poprzewracało - sapie Dragomir - od tego dobrobytu i łatwego życia. Czy wy wiecie, że w moim biurze - sześciuset ludzi - co drugi gość to zbocz? Zupełnie się nie wstydzą, podaje taki rękę czy mówi cześć komuś, kogo pierwszy raz na oczy widzi, i od razu: na imię mam Dave, jestem pedałem. Nie, nie, to nie oferta, kobietom też się tak przedstawiają. Tylko patrzeć, aż ta ich wspaniała cywilizacja rozleci się z hukiem, w starożytności też się zaczęło od takich degeneracji...
- Niekoniecznie od dobrobytu - prostuje tubylec - wręcz przeciwnie. Czy ty zdajesz sobie sprawę, co oznacza założenie rodziny? Zaciągasz kredyty, kredyty i kredyty - na dom, na samochód, na lodówkę, na meble, na firanki, na te różne przedmioty, bez których twoja pani nie wyobraża sobie życia."*
Książkę wydano w 1988 roku, dwadzieścia lat później w Stanach Zjednoczonych nastąpił wielki i spektakularny trach kredytowy. Zbierało im się, zbierało długo, w końcu pękło.
Szkoda, że tak dawno czytałam "Delicje...", poszukałabym też innych fragmentów, które dobitnie ukazują to zadziwiające ograniczenie mieszkańców Ameryki. Nie, nie umysłowe, tylko takie, które nie pozwala na wychylanie się, na ciekawość świata, na pasję i błyskotliwość. Szczególnie mocno brzmią opowieści o nauczaniu dzieci: wszystko pod linijkę, zero inicjatywy, odtąd - dotąd, ani kroku dalej. Skoro tak je wychowują od małego, nic dziwnego, że potem są tacy właśnie. Nie chciałabym tam mieszkać i żyć.
Ocena: 5/6.
---
* "Delicje ciotki Dee", Teresa Hołówka, wyd. Prószyński i S-ka, 1997, s. 144
- Niekoniecznie od dobrobytu - prostuje tubylec - wręcz przeciwnie. Czy ty zdajesz sobie sprawę, co oznacza założenie rodziny? Zaciągasz kredyty, kredyty i kredyty - na dom, na samochód, na lodówkę, na meble, na firanki, na te różne przedmioty, bez których twoja pani nie wyobraża sobie życia."*
Książkę wydano w 1988 roku, dwadzieścia lat później w Stanach Zjednoczonych nastąpił wielki i spektakularny trach kredytowy. Zbierało im się, zbierało długo, w końcu pękło.
Szkoda, że tak dawno czytałam "Delicje...", poszukałabym też innych fragmentów, które dobitnie ukazują to zadziwiające ograniczenie mieszkańców Ameryki. Nie, nie umysłowe, tylko takie, które nie pozwala na wychylanie się, na ciekawość świata, na pasję i błyskotliwość. Szczególnie mocno brzmią opowieści o nauczaniu dzieci: wszystko pod linijkę, zero inicjatywy, odtąd - dotąd, ani kroku dalej. Skoro tak je wychowują od małego, nic dziwnego, że potem są tacy właśnie. Nie chciałabym tam mieszkać i żyć.
Ocena: 5/6.
---
* "Delicje ciotki Dee", Teresa Hołówka, wyd. Prószyński i S-ka, 1997, s. 144
niedziela, 10 stycznia 2010
"Brzemię" Jeanette Winterson
Kolejna książka z serii „Mity”. Tym razem na warsztat wzięty jest mit Atlasa, dźwigającego na barkach olbrzymie brzemię, jakim jest cały świat. Na krótką chwilę od tego ciężaru uwalnia go Herakles, ale tylko po to, by Atlas wyręczył go w zdobyciu złotych jabłek z ogrodu Hesperyd.
Mamy tu kilka ciekawych rzeczy:
1) Wątki autobiograficzne, najsłabsze i jednocześnie mocne. Najsłabsze, bo pachnące panem Coelho – ale to może tylko mnie, proszę wybaczyć, ja go nie lubię. Mocne, bo autorka brzmi na wskroś autentycznie, a to z kolei lubię.
2) Opowieść o Heraklesie, jakby nie było, dość istotnej osobie w tym micie jest napisana nader rubasznie, a sam Herakles ukazany jest jako małomózgi osiłek rąbiący co się da i niewyżyty erotoman, chędożący co się da.
3) Ciekawe potraktowanie kwestii, na czym to ten Atlas stał, skoro świat miał na grzbiecie. W rzeczy samej, naukowe podejście do tego jest bez sensu (jak lokata), bo to mit, ale zgrabne omijanie wyjaśnienia plus dołożenie naukowo brzmiących w kontekście mitu galaktyk, sputników i psa Łajki tworzy ciekawy konglomerat.
Summa summarum – czytało się ciekawie, choć nie tak ciekawie, jak poprzednio pochłonięta przeze mnie książka z tej serii, czyli "Penelopiada". Trochę krótkie, pozostał więc niedosyt. Ale za to jedno zdanie z zakończenia książki powaliło mnie na kolana. Ze względu na możliwe spoilery oczywiście nie mogę go przytoczyć, szkoda. Za to mogę wam przytoczyć opowieść o Łajce.
"Była dobra, wierna, ufna, kochała swego pana i okazywała mu posłuszeństwo, kiedy włożył ją do maleńkiej kapsuły i przypiął pasami tak, że nie mogła się ruszać. Bała się, ale wierzyła mu. Była jego psem.
Kiedy Rosjanie wystrzelili Łajkę w kosmos w 1957 roku, wiedzieli, że nie wróci. Że po tygodniu automatyczna strzykawka wstrzyknie jej truciznę. Że pies będzie orbitować w sputniku, aż do czasu, gdy wszechświat się zatrzyma.
Kiedy zamykali pokrywę luku, Łajka drżała i zaschło jej w pysku. Miała wodę w pojemniku i nauczyli ją pić z niego. Miała też jedzenie, ale nie chciała ani wody, ani jedzenia - chciała do swojego pana i żeby znikła noc, cisza i cała reszta.
[...]
Atlas rozłupał sputnik i znalazł tam Łajkę, przypiętą pasami, unieruchomioną, częściowo wyłysiałą ze strachu, pokrytą poterm, uryną i własnymi odchodami. Nieskończenie delikatnie wyswobodził psa, postawił go na niczym i dał się napić wody.
Maleńka psina w usianym gwiazdami kosmosie polizała dłoń olbrzyma."*
Ocena: 5/6.
---
* "Brzemię", Jeanette Winterson, tłum. Zbigniew Batko, wyd. Znak, Kraków 2006, s.94-95
Mamy tu kilka ciekawych rzeczy:
1) Wątki autobiograficzne, najsłabsze i jednocześnie mocne. Najsłabsze, bo pachnące panem Coelho – ale to może tylko mnie, proszę wybaczyć, ja go nie lubię. Mocne, bo autorka brzmi na wskroś autentycznie, a to z kolei lubię.
2) Opowieść o Heraklesie, jakby nie było, dość istotnej osobie w tym micie jest napisana nader rubasznie, a sam Herakles ukazany jest jako małomózgi osiłek rąbiący co się da i niewyżyty erotoman, chędożący co się da.
3) Ciekawe potraktowanie kwestii, na czym to ten Atlas stał, skoro świat miał na grzbiecie. W rzeczy samej, naukowe podejście do tego jest bez sensu (jak lokata), bo to mit, ale zgrabne omijanie wyjaśnienia plus dołożenie naukowo brzmiących w kontekście mitu galaktyk, sputników i psa Łajki tworzy ciekawy konglomerat.
Summa summarum – czytało się ciekawie, choć nie tak ciekawie, jak poprzednio pochłonięta przeze mnie książka z tej serii, czyli "Penelopiada". Trochę krótkie, pozostał więc niedosyt. Ale za to jedno zdanie z zakończenia książki powaliło mnie na kolana. Ze względu na możliwe spoilery oczywiście nie mogę go przytoczyć, szkoda. Za to mogę wam przytoczyć opowieść o Łajce.
"Była dobra, wierna, ufna, kochała swego pana i okazywała mu posłuszeństwo, kiedy włożył ją do maleńkiej kapsuły i przypiął pasami tak, że nie mogła się ruszać. Bała się, ale wierzyła mu. Była jego psem.
Kiedy Rosjanie wystrzelili Łajkę w kosmos w 1957 roku, wiedzieli, że nie wróci. Że po tygodniu automatyczna strzykawka wstrzyknie jej truciznę. Że pies będzie orbitować w sputniku, aż do czasu, gdy wszechświat się zatrzyma.
Kiedy zamykali pokrywę luku, Łajka drżała i zaschło jej w pysku. Miała wodę w pojemniku i nauczyli ją pić z niego. Miała też jedzenie, ale nie chciała ani wody, ani jedzenia - chciała do swojego pana i żeby znikła noc, cisza i cała reszta.
[...]
Atlas rozłupał sputnik i znalazł tam Łajkę, przypiętą pasami, unieruchomioną, częściowo wyłysiałą ze strachu, pokrytą poterm, uryną i własnymi odchodami. Nieskończenie delikatnie wyswobodził psa, postawił go na niczym i dał się napić wody.
Maleńka psina w usianym gwiazdami kosmosie polizała dłoń olbrzyma."*
Ocena: 5/6.
---
* "Brzemię", Jeanette Winterson, tłum. Zbigniew Batko, wyd. Znak, Kraków 2006, s.94-95
sobota, 9 stycznia 2010
"Kot Simona sam o sobie" Simon Tofield
Jakiż kociarz nie zna filmików o kocie Simona? Na youtube pojawiły się trzy czy cztery, wszystkie znakomite, polecam. Kiedy więc dowiedziałam się z któregoś z książkowych blogów o istnieniu książki o kocie Simona, nie mogłam się oprzeć i kupiłam.
Kot Simona jest kotem w całej swojej kociej kociowatości aż do granic swej kociej duszy, o czym przekonuje nas jego właściciel, Simon, w swoich rysunkach. Kot buszujący w ksozu na śmieci, czy domagający się wyraziście jedzenia, czy też drapiący nie to, co mu wolno - no przecież każdy kot tak robi. Autor nie poprzestał jednak tylko na tym, poszedł krok dalej, jakby w kierunku Garfielda (w sensie personifikacji) i mamy kota Simona przebierającego się za budkę dla ptaszków czy też zaprzyjaźniającego się z ogrodowym krasnalem. Osobiście wolałabym więcej tego pierwszego, ale świat nie jest doskonały, a tak w ogóle to może kiedyś powstanie drugi tom kota Simona i ja go na pewno kupię, o.
Ocena: 6/6.
No i proszę, śnieżny kot:
Kot Simona jest kotem w całej swojej kociej kociowatości aż do granic swej kociej duszy, o czym przekonuje nas jego właściciel, Simon, w swoich rysunkach. Kot buszujący w ksozu na śmieci, czy domagający się wyraziście jedzenia, czy też drapiący nie to, co mu wolno - no przecież każdy kot tak robi. Autor nie poprzestał jednak tylko na tym, poszedł krok dalej, jakby w kierunku Garfielda (w sensie personifikacji) i mamy kota Simona przebierającego się za budkę dla ptaszków czy też zaprzyjaźniającego się z ogrodowym krasnalem. Osobiście wolałabym więcej tego pierwszego, ale świat nie jest doskonały, a tak w ogóle to może kiedyś powstanie drugi tom kota Simona i ja go na pewno kupię, o.
Ocena: 6/6.
No i proszę, śnieżny kot:
piątek, 8 stycznia 2010
"Szeptem" Becca Fitzpatrick - losowanie i zwycięzca!
Witam, czytelnicy! Nadszedł czas losowanie osoby, do której powędruje egzemplarz "Szeptem". Całą operację przeprowadziłam przepisowo. Nacięłam odpowiednią ilość pasków papieru. Wpisałam pieczołowicie nicki osób, które zgłosiły chęć udziału w zabawie. Poskładałam paski, aby nie było widać pisma i wrzuciłam wszystkie do miski:
Mąż starannie wymieszał (tak, on robił za sierotkę), wymieszał jeszcze raz, a jak nie patrzyłam, to jeszcze pomieszał. Po czym wydłubał jeden zwinięty papierek (miałam wrażenie, że tuż przed wydłubaniem pomieszał jeszcze odrobinę) i rozwinął:
Jak widać, książkę wylosowała Claudette! Fanfary, fajerwerki, konfetii i buczące trąbeczki! :) Serdecznie gratuluję i jednocześnie bardzo proszę o kontakt w celu przesłania książki pocztą. Wszystkim bardzo serdecznie dziękuję za udział! Mężu, dziękuję za wylosowanie zwyciężczyni! Kocie (widać w tle na drugim zdjęciu), dziekuję za nieprzeszkadzanie w losowaniu! Dziękuję jeszcze... (w tle słychać odgłosy odbierania mikrofonu i ściągania ze sceny, wierzgania nogami i oburzone okrzyki "jeszcze nie skończyłam!")
czwartek, 7 stycznia 2010
Skompletowałam, hura!
Hura, w końcu mi się udało skompletować całego Calvina. Dotarł do mnie dziś ostatni tom autorstwa Billa Wattersona. Wypięłam się na empik, który wcześniej wypiął się na mnie i anulował moje zamówienie (nie wspominając już o tym, że trwało miesiąc, zanim stwierdzili, że jednak książki nie mają), i zamówiłam sobie komiks w sklepie INCAL.
Do tego, żeby kurier nie chodził z prawie pustym przebiegiem, domówiłam sobie dwa tomy Fistaszków. "Była ciemna, burzliwa noc" - gdy to widzę, przypominam sobie Italo Calvino "Jeśli zimową nocą podróżny".
Podobno trochę podobne do Calvina.
Ach, niech ktoś wreszcie wyda w Polsce Muttsy, są cudne!
Do tego, żeby kurier nie chodził z prawie pustym przebiegiem, domówiłam sobie dwa tomy Fistaszków. "Była ciemna, burzliwa noc" - gdy to widzę, przypominam sobie Italo Calvino "Jeśli zimową nocą podróżny".
Podobno trochę podobne do Calvina.
Ach, niech ktoś wreszcie wyda w Polsce Muttsy, są cudne!
środa, 6 stycznia 2010
"Penelopiada" Margaret Atwood
Po przeczytaniu "Penelopiady" Margaret Atwood poczułam się okropnie zgnębiona swoim nieuctwem i nieoczytaniem. Pewnie nie uwierzycie, ale to prawda. To przez to, że mit Penelopy czekającej na Odyseusza był dla mnie nader mglisty i polegał na tym, że ona w dzień szyła, a w nocy pruła i tak ładnych parę lat. A! I jeszcze - on wracał i wracał i coś wrócić nie mógł.
Ale do rzeczy. Otóż Penelopa wiernie (to znaczy, ee... nigdzie nie jest powiedziane, że wiernie, hm, hm, może lepiej byłoby napisać cierpliwie, zresztą, poczytajcie sami) czeka na męża, wychowując syna i doglądając gospodarstwa. Czeka, bo go kocha. I lubi. Mimo tych lat jego wędrówki i mimo tych wieści dochodzących czasem do niej. Wieści ciekawe, nie powiem, zresztą, tu może mały cytacik:
"Odyseusz wraz z załogą upili się w pierwszym porcie i marynarze podnieśli bunt, opowiadali jedni; nie, mówili inni, żeglarze zjedli magiczną roślinę, która sprawiła, że stracili pamięć, a kapitan ich uratował, bo kazał ich skrępować i przenieść na pokład. Odyseusz walczył z olbrzymem, jednookim cyklopem, twierdzili jedni; nie, to był jednooki oberżysta, utrzymywali inni, a bójka wynikła z powodu niezapłaconego rachunku. Część załogi pożarli kanibale; nie, wybuchła zwyczajna burda, z kąsaniem po uszach, rozkrwawianiem nosów i wypruwaniem flaków. Odyseusz gościł u boginki, pani czarodziejskiej wyspy, powiadali jedni: zamieniła marynarzy w świnie - nic trudnego, moim zdaniem - ale przywróciła im ludzką postać, zakochała się bowiem w kapitanie, karmiła go nieziemskimi smakołykami, dziełem własnych nieśmiertelnych rąk, i co noc ci dwoje oddawali się szalonej miłości. Nie, donosili inni, to był po prostu luksusowy zamtuz, a Odyseusz sępił na burdelmamie."
Najbardziej zawstydziło mnie to, że nic nie wiedziałam o służkach, które zabito, jako występne, po powrocie Odyseusza z podróży. To Telemach (ech, jaki ojciec, taki syn?) powiesił je, w rządku, na linie okrętowej. Niesprawiedliwie, niegodnie, okrutnie.
Chór służek co i raz przerywa nurt powieści, czy to śpiewając szantę, czy balladę, czy piosenkę podwórkową lub skakankę-wyliczankę, czy też odtwarzając proces Odyseusza nagrany na wideo (tak!). Nie dają spokoju nawet po śmierci, snują się po Hadesie. Cała Penelopiada przesycona jest ich obecnością, stają się niemalże głównymi bohaterkami. Niemalże, bo to jednak Penelopa jest narratorką, ale one co i rusz wyglądają zza jej pleców, patrzą smutnymi oczyma, a gdy już widz, o, przepraszam, czytelnik (bo to takie plastyczne, jak film) uzna, że Odyseusz to straszny łotr i łajdak, niegodziwiec i szubrawiec, a one powinny być jakoś uhonorowane za męczeńską śmierć, wylewają kubeł zimnej wody na biednego czytelnika, urządzając mu wykład z antropologii:
"Chodzi o to, szanowne światłe umysły, że nie musicie aż tak się nami przejmować. Nie myślcie o nas jako o kobietach z krwi i kości, o prawdziwym cierpieniu, prawdziwej krzywdzie. Szkoda nerwów. Darujcie sobie obrzydliwe szczegóły. Uznajcie nas za czysty symbol. Nie jesteśmy prawdziwsze niż pieniądze. "
Cóż tu jeszcze dodać? Ano to, że forma książki prześliczna, różnista i bogata. Dla każdego coś miłego, zapewniam. W formie, oczywiście. Z pewnością sięgnę po pozostałe tomy "Mitów", skoro już ta jedna pozycja jest tak ciekawa. No i przydałoby się jednak przed czytaniem odświeżyć "Mitologię", ot co.
Ocena: 5/6.
Ale do rzeczy. Otóż Penelopa wiernie (to znaczy, ee... nigdzie nie jest powiedziane, że wiernie, hm, hm, może lepiej byłoby napisać cierpliwie, zresztą, poczytajcie sami) czeka na męża, wychowując syna i doglądając gospodarstwa. Czeka, bo go kocha. I lubi. Mimo tych lat jego wędrówki i mimo tych wieści dochodzących czasem do niej. Wieści ciekawe, nie powiem, zresztą, tu może mały cytacik:
"Odyseusz wraz z załogą upili się w pierwszym porcie i marynarze podnieśli bunt, opowiadali jedni; nie, mówili inni, żeglarze zjedli magiczną roślinę, która sprawiła, że stracili pamięć, a kapitan ich uratował, bo kazał ich skrępować i przenieść na pokład. Odyseusz walczył z olbrzymem, jednookim cyklopem, twierdzili jedni; nie, to był jednooki oberżysta, utrzymywali inni, a bójka wynikła z powodu niezapłaconego rachunku. Część załogi pożarli kanibale; nie, wybuchła zwyczajna burda, z kąsaniem po uszach, rozkrwawianiem nosów i wypruwaniem flaków. Odyseusz gościł u boginki, pani czarodziejskiej wyspy, powiadali jedni: zamieniła marynarzy w świnie - nic trudnego, moim zdaniem - ale przywróciła im ludzką postać, zakochała się bowiem w kapitanie, karmiła go nieziemskimi smakołykami, dziełem własnych nieśmiertelnych rąk, i co noc ci dwoje oddawali się szalonej miłości. Nie, donosili inni, to był po prostu luksusowy zamtuz, a Odyseusz sępił na burdelmamie."
Najbardziej zawstydziło mnie to, że nic nie wiedziałam o służkach, które zabito, jako występne, po powrocie Odyseusza z podróży. To Telemach (ech, jaki ojciec, taki syn?) powiesił je, w rządku, na linie okrętowej. Niesprawiedliwie, niegodnie, okrutnie.
Chór służek co i raz przerywa nurt powieści, czy to śpiewając szantę, czy balladę, czy piosenkę podwórkową lub skakankę-wyliczankę, czy też odtwarzając proces Odyseusza nagrany na wideo (tak!). Nie dają spokoju nawet po śmierci, snują się po Hadesie. Cała Penelopiada przesycona jest ich obecnością, stają się niemalże głównymi bohaterkami. Niemalże, bo to jednak Penelopa jest narratorką, ale one co i rusz wyglądają zza jej pleców, patrzą smutnymi oczyma, a gdy już widz, o, przepraszam, czytelnik (bo to takie plastyczne, jak film) uzna, że Odyseusz to straszny łotr i łajdak, niegodziwiec i szubrawiec, a one powinny być jakoś uhonorowane za męczeńską śmierć, wylewają kubeł zimnej wody na biednego czytelnika, urządzając mu wykład z antropologii:
"Chodzi o to, szanowne światłe umysły, że nie musicie aż tak się nami przejmować. Nie myślcie o nas jako o kobietach z krwi i kości, o prawdziwym cierpieniu, prawdziwej krzywdzie. Szkoda nerwów. Darujcie sobie obrzydliwe szczegóły. Uznajcie nas za czysty symbol. Nie jesteśmy prawdziwsze niż pieniądze. "
Cóż tu jeszcze dodać? Ano to, że forma książki prześliczna, różnista i bogata. Dla każdego coś miłego, zapewniam. W formie, oczywiście. Z pewnością sięgnę po pozostałe tomy "Mitów", skoro już ta jedna pozycja jest tak ciekawa. No i przydałoby się jednak przed czytaniem odświeżyć "Mitologię", ot co.
Ocena: 5/6.
wtorek, 5 stycznia 2010
"Robot" Adam Wiśniewski-Snerg
Zaświeciłem przez szeroko otwarte okno do wnętrza pokoju. Ujrzałem kilkanaście osób skamieniałych w różnych pozach. Mniej więcej połowa obecnych siedziała przy długim zastawionym półmiskami stole. Przy szyjce wywróconej karafki kwitła na obrusie brunatna plama. Przysłaniał ją zawieszony w pobliżu łokieć podrywającej się z krzesła kobiety. Jeszcze jeden mężczyzna unosił się z siedzenia. Był już prawie wyprostowany. Wspierał się o stół zaciśniętymi pięściami, wokół których wzdęło się kilka fałd silnie zmarszczonego obrusa. Gęsta smużka tytoniowego dymu snuła mu się ponad brwiami. [...]
Dopiero teraz ujrzałem posąg jeszcze jednego mężczyzny, który zderzał się ze ścianą tuż przy oknie. Nie widziałem go dotąd dlatego, że patrzyłem w głąb pokoju, a on tkwił z prawej strony, poza szybą otwartego do środka pokoju okna. Odłamki rozbitej szyby wisiały w przestrzeni objętej ramą. W nieregularnej dziurze tkwiła zanurzona po łokieć i wyciągnięta w stronę stojącego na parapecie ręka nadbiegającego posągu. Podawał ją szalonemu akrobacie po najkrótszej linii, a ta wiodła przez szybę.
* Adam Wiśniewski-Snerg, "Robot", wyd. Amber, 1998, str. 107, 108.
Po raz pierwszy spotkałam się ze Snergiem w zbiorze opowiadań "Siedmiu fantastycznych" z serii "Szczęśliwa siódemka". Przeczytałam to, jak miałam może dziesieć, może dwanaście lat. Tekst pod tytułem "Tamten świat" tak wyraźnie zapisał mi się w pamięci, że gdy po latach dotarłam do powieści "Robot" Snerga, poczułam głębokie wzruszenie. Raz, że powróciłam na mgnienie oka do dziecięcych lat. Dwa, że w końcu zrozumiałam, skąd, jak, po co i dlaczego - no, jak się przeczytało całą powieść, a nie tylko jej wycinek, to oczywiste.
Ale i tak ten wycinek właśnie, to spowolnienie czasu, to powietrze gęste jak rtęć - to jest dla mnie czymś, co pamiętam od dawna, i zapewne pamiętać będę długo.
P.S. Na okładce zbiorku opowiadań poczciwy Pirx, szkoda że tyłem i twarzy nie widać.
Ach, zapomniałabym, ocena 5/6 (tak powieści, jak i antologii).
Dopiero teraz ujrzałem posąg jeszcze jednego mężczyzny, który zderzał się ze ścianą tuż przy oknie. Nie widziałem go dotąd dlatego, że patrzyłem w głąb pokoju, a on tkwił z prawej strony, poza szybą otwartego do środka pokoju okna. Odłamki rozbitej szyby wisiały w przestrzeni objętej ramą. W nieregularnej dziurze tkwiła zanurzona po łokieć i wyciągnięta w stronę stojącego na parapecie ręka nadbiegającego posągu. Podawał ją szalonemu akrobacie po najkrótszej linii, a ta wiodła przez szybę.
* Adam Wiśniewski-Snerg, "Robot", wyd. Amber, 1998, str. 107, 108.
Po raz pierwszy spotkałam się ze Snergiem w zbiorze opowiadań "Siedmiu fantastycznych" z serii "Szczęśliwa siódemka". Przeczytałam to, jak miałam może dziesieć, może dwanaście lat. Tekst pod tytułem "Tamten świat" tak wyraźnie zapisał mi się w pamięci, że gdy po latach dotarłam do powieści "Robot" Snerga, poczułam głębokie wzruszenie. Raz, że powróciłam na mgnienie oka do dziecięcych lat. Dwa, że w końcu zrozumiałam, skąd, jak, po co i dlaczego - no, jak się przeczytało całą powieść, a nie tylko jej wycinek, to oczywiste.
Ale i tak ten wycinek właśnie, to spowolnienie czasu, to powietrze gęste jak rtęć - to jest dla mnie czymś, co pamiętam od dawna, i zapewne pamiętać będę długo.
P.S. Na okładce zbiorku opowiadań poczciwy Pirx, szkoda że tyłem i twarzy nie widać.
Ach, zapomniałabym, ocena 5/6 (tak powieści, jak i antologii).
poniedziałek, 4 stycznia 2010
"Homo bimbrownikus" Andrzej Pilipiuk
Przed świętami jakoś znalazł się w naszym domu katalog Empiku, poprzeglądałam trochę, a potem coś mnie tknęło i dałam mężowi z poleceniem, żeby zaznaczył, co mu się podoba, to dostanie na urodziny czy tam na gwiazdkę. Jednym z zaznaczonych tytułów był właśnie "Homo bimbrownikus" Pilipiuka i już, już szykowałam się, żeby złożyć zamówienie na stronie empiku, kiedy zobaczyłam na forum pclab.pl konkurs. Książkowy, oczywiście, gdzie główną, a właściwie jedyną nagrodą był "Homo bimbrownikus"! Zaświeciły mi się oczka i jęłam (ale dziwne słowo) z zapałem rozgryzać poszczególne cytaty. Jakieś parę dni to trwało, konkurencja była o włos, ale udało się! Zwyciężyłam, zdobyłam, hura! Jeszcze tylko poprosiłam organizatorkę konkursu, żeby dedykację ewentualną napisała na karteczce (piękny dyplom dostałam), a nie na książce, no i już!
Mąż oczywiście przeczytał pierwszy, potem dostałam w łapki ja. To nie było moje pierwsze spotkanie z Jakubem Wędrowyczem, czytałam już wcześniej "Zagadkę Kuby Rozpruwacza". Ponowne spotkanie zapijaczonego, niemłodego egzorcysty nie było już taką frajdą, jak za pierwszym razem. Chyba nie bawi mnie taka przaśna napierdzielanka, ktorej mnóstwo w książce. Fakt, przyznać trzeba, że Pilipiuk wyobraźnię ma i piorą się na takie sposoby i w takich konfiguracjach, że trudno to wszystko zliczyć. Tu i ówdzie przewija się jakieś diablę (czyli mamy motywy mityczno-biblijne), podróże w czasie są na porządku dziennym (o, s-f), kulty Światowida mają swoich wyznawców (historia), a grupki dresiarzy wiecznie dostają wycisk (Masłowska). Wszystko z rozpędem, z rozmachem, siermiężnie i swojsko. Niby ok, ale tak do zabicia czasu. Nie będę się specjalnie starać o następne tomy przygód Jakuba, no, chyba że sobie mąż zażyczy.
Ocena 3,5/6 (od dziś zaczynam wstawiać oceny liczbowe, system dla ułatwienia jak na biblioNETce).
Mąż oczywiście przeczytał pierwszy, potem dostałam w łapki ja. To nie było moje pierwsze spotkanie z Jakubem Wędrowyczem, czytałam już wcześniej "Zagadkę Kuby Rozpruwacza". Ponowne spotkanie zapijaczonego, niemłodego egzorcysty nie było już taką frajdą, jak za pierwszym razem. Chyba nie bawi mnie taka przaśna napierdzielanka, ktorej mnóstwo w książce. Fakt, przyznać trzeba, że Pilipiuk wyobraźnię ma i piorą się na takie sposoby i w takich konfiguracjach, że trudno to wszystko zliczyć. Tu i ówdzie przewija się jakieś diablę (czyli mamy motywy mityczno-biblijne), podróże w czasie są na porządku dziennym (o, s-f), kulty Światowida mają swoich wyznawców (historia), a grupki dresiarzy wiecznie dostają wycisk (Masłowska). Wszystko z rozpędem, z rozmachem, siermiężnie i swojsko. Niby ok, ale tak do zabicia czasu. Nie będę się specjalnie starać o następne tomy przygód Jakuba, no, chyba że sobie mąż zażyczy.
Ocena 3,5/6 (od dziś zaczynam wstawiać oceny liczbowe, system dla ułatwienia jak na biblioNETce).
niedziela, 3 stycznia 2010
"Eryk" Terry Pratchett
Przeczytałam Eryka rachu ciachu, czyli raz dwa. Wydanie wielkoformatowe, z rysunkami Josha Kirby'ego. Rysunki piękne, a wydanie książki spartolone jak rzadko - każda strona osobno (właściciel poinformował, że rozpadła się w pierwszym czytaniu). I co? I wiem już, że spełnienie życzeń czasem może być nie całkiem tym, co tygryski lubią najbardziej. Nastoletni Eryk zażyczył sobie takich stereotypowych rzeczy: władzy, długiego życia, pięknych kobiet - i co mu z tego przyszło? Hehe, chciałoby się przeczytać, że figę, że dostał nauczkę i tak dalej. A wcale że nie - bo Eryk razem z magiem Rincewindem (omyłkowo wziętym za demona) mają fantastyczne przygody, wędrują w czasie i przestrzeni, Bagaż też tam jest i jest zajefajnie.
Tylko co z tego, jak po dwudziestej którejś książce Pratchetta nic nas już nie zaskakuje, dowcipy są znane, Rincewind wciąż taki sam, magowie również... Przesyt? A przecież ostatniego Pratchetta czytałam dość dawno temu i była to niedyskowa "Nacja". Może nastrój jakiś nie taki? Sama nie wiem...
Na półce wciąż czeka "Johnny Maxwell", na wszelki wypadek sporo odczekam, zanim sięgnę.
Tylko co z tego, jak po dwudziestej którejś książce Pratchetta nic nas już nie zaskakuje, dowcipy są znane, Rincewind wciąż taki sam, magowie również... Przesyt? A przecież ostatniego Pratchetta czytałam dość dawno temu i była to niedyskowa "Nacja". Może nastrój jakiś nie taki? Sama nie wiem...
Na półce wciąż czeka "Johnny Maxwell", na wszelki wypadek sporo odczekam, zanim sięgnę.
sobota, 2 stycznia 2010
"Szeptem" Becca Fitzpatrick - książka do wygrania!
Główną bohaterką "Szeptem" jest Nora. Szesnastolatka, jedynaczka, wrażliwa, spokojna dziewczyna. Mieszka w dużym domu z pracującą całymi dniami matką. Ma przyjaciółkę, z którą uwielbia plotkować i chodzić na zakupy. Redaguje szkolny e-zin. Nie ma problemów z nauką. Nie interesuje się też chłopcami. Do czasu. Kiedy nauczyciel na lekcji biologii rozsadza ją z przyjaciółką, przyjdzie jej usiąść obok Patcha.
Patch jest mroczny, przystojny, wysportowany i wściekle seksowny. Coś ciągnie go do Nory, coś każe mu wciąż szukać z nią kontaktu. Czy to miłość?
Zanim Nora się tego dowie, wokół niej zaczną dziać się dziwne historie: urojony wypadek samochodowy, włamania do domu, napady na jej koleżanki... Czy to sprawka Patcha?
Do tego wszystkiego w otoczeniu Nory pojawiają się dwaj chłopcy, a jeden z nich wyraźnie interesuje się naszą bohaterką. Od tego momentu atmosfera wyraźnie się zagęszcza, bo pojawia się element rywalizacji jak w każdym porządnym romansie.
Bo ta książka to romans, w którym pojawiają się nadnaturalne, niezwyczajne wątki upadłych aniołów.Nie jestem pewna, czy postać mrocznego i przystojnego anioła nie jest jakoś powiązana z przystojnym bladym wampirem... ale mniejsza z tym.
Co mi się nie podobało w powieści?
Nora, bo przywiązana do dużej swobody, celowo ukrywa przed matką kłopoty, wiedząc, że matka natychmiast rzuciłaby pracę, by być dłużej z córką. Porzucenie pracy to zamiana domu na mniejszy i tańszy, Nora zaś obłudnie twierdzi, że dom to jedyne, co łączy ją z tragicznie zmarłym ojcem. To paskudne, że pozwala matce zaharowywać się do upadłego.
Co mi się podobało w powieści?
Nora, a właściwie opis jej zachowań. Autorka doskonale umie oddać ten dziewczęcy zawrót głowy, to zauroczenie, te niezdrową, zgubną, nieuchronną fascynację silnym mężczyzną, te momenty, kiedy miękną nogi. To typowe dla młodzieńczych miłości, bo przecież potem już jesteśmy mądrzejsze, bardziej ostrożne, a może mniej zakochane?
Kończąc - ta książka to zdecydowanie nie moje klimaty, ale przeczytałam ją szybko i z zainteresowaniem.
Tych zaś, którzy są zainteresowani przeczytaniem tej książki, proszę o zaznaczenie tego w komentarzach, do czwartku 7 stycznia do północy. Po tym terminie urządzę losowanie, a książka (dostarczona mi bezpłatnie przez firmę zajmującą się jej promocją), powędruje do szczęśliwego zwycięzcy. Życzę szczęścia!
Patch jest mroczny, przystojny, wysportowany i wściekle seksowny. Coś ciągnie go do Nory, coś każe mu wciąż szukać z nią kontaktu. Czy to miłość?
Zanim Nora się tego dowie, wokół niej zaczną dziać się dziwne historie: urojony wypadek samochodowy, włamania do domu, napady na jej koleżanki... Czy to sprawka Patcha?
Do tego wszystkiego w otoczeniu Nory pojawiają się dwaj chłopcy, a jeden z nich wyraźnie interesuje się naszą bohaterką. Od tego momentu atmosfera wyraźnie się zagęszcza, bo pojawia się element rywalizacji jak w każdym porządnym romansie.
Bo ta książka to romans, w którym pojawiają się nadnaturalne, niezwyczajne wątki upadłych aniołów.Nie jestem pewna, czy postać mrocznego i przystojnego anioła nie jest jakoś powiązana z przystojnym bladym wampirem... ale mniejsza z tym.
Co mi się nie podobało w powieści?
Nora, bo przywiązana do dużej swobody, celowo ukrywa przed matką kłopoty, wiedząc, że matka natychmiast rzuciłaby pracę, by być dłużej z córką. Porzucenie pracy to zamiana domu na mniejszy i tańszy, Nora zaś obłudnie twierdzi, że dom to jedyne, co łączy ją z tragicznie zmarłym ojcem. To paskudne, że pozwala matce zaharowywać się do upadłego.
Co mi się podobało w powieści?
Nora, a właściwie opis jej zachowań. Autorka doskonale umie oddać ten dziewczęcy zawrót głowy, to zauroczenie, te niezdrową, zgubną, nieuchronną fascynację silnym mężczyzną, te momenty, kiedy miękną nogi. To typowe dla młodzieńczych miłości, bo przecież potem już jesteśmy mądrzejsze, bardziej ostrożne, a może mniej zakochane?
Kończąc - ta książka to zdecydowanie nie moje klimaty, ale przeczytałam ją szybko i z zainteresowaniem.
Tych zaś, którzy są zainteresowani przeczytaniem tej książki, proszę o zaznaczenie tego w komentarzach, do czwartku 7 stycznia do północy. Po tym terminie urządzę losowanie, a książka (dostarczona mi bezpłatnie przez firmę zajmującą się jej promocją), powędruje do szczęśliwego zwycięzcy. Życzę szczęścia!
Subskrybuj:
Posty (Atom)