piątek, 29 maja 2015

"Samotnik" Christophe Chabouté


Dziwności ty moje! - zawołałam do komiksu, który właśnie skończyłam i odłożyłam na półkę.

Zaiste dziwny, i to dziwny w dwóch płaszczyznach, fabularnej i wizualnej. Można powiedzieć, że zaskoczył mnie z każdej strony. Fabularnie: albowiem historia człowieka mieszkającego od urodzenia w latarni morskiej jest niecodzienna, delikatnie mówiąc. Co tam niecodzienna, jest totalnie odjechana.
Wizualnie: bo kadry są bardzo niespieszne, rozwleczone i małomówne.

Dziwność łapie mnie od pierwszego kadru i trzyma przez dwadzieścia stron. Pióro rysownika podąża bowiem za mewą. Wrzaskliwym, wiecznie głodnym ptaszyskiem, który polatuje nad falami, aż przysiada na poręczy. Punkt widzenia się oddala (aż chce się napisać, że kamera odjeżdża), poręcz okazuje się być poręczą przy schodach, kamera znów odjeżdża, schody prowadzą do drzwi, znów odjazd, drzwi przynależą do latarni morskiej, widać ją w całej okazałości.
Teraz najazd kamery, zbliżenie na mewę, zbliżenie na mewi łeb, mewa się zrywa, odlatuje, kamera trwa bez ruchu, mewa się oddala, jest punkcikiem nad falami, w końcu niknie. Koniec ujęcia, tfu, rozdziału.
Źródło: komkiks.gildia.pl

Filmowy sposób narracji drażnił mnie początkowo. Ej, co to ma być? - mówiłam sobie. Co mnie ta mewa, no przecież wiem, że latają nad morzem, że siadają gdzie popadnie i srają gdzie popadnie (autor tego szczegółu mi litościwie oszczędził). Czemu aż dwadzieścia stron o niej?
Potem zrozumiałam, że ten ptak to wstęp, przygotowanie czytelnika. Autor urabia sobie odbiorcę. Niecierpliwego i nerwowego czytelnika sadza na tyłku, każe mu skupić się i podążać za rysunkiem tak, jak autor to sobie wymyślił. Niezła sztuczka, nawet nie wiedziałam, że komiksiarze to potrafią.

Wracam teraz do fabuły. O tym, skąd się wziął człowiek w latarni, dlaczego nigdy nie pokazuje się ludziom (czyli marynarzom dostarczającym mu żywność) i dlaczego ten człowiek nigdy nie postawił stopy na suchym lądzie, dowiedziałam się ze skąpych rozmów tychże marynarzy. Jeden z nich, nowy, ma pewne podejrzenia do co ładunku lądującego co tydzień u stóp schodów latarni morskiej; drugi, żeby uniknąć posądzenia o przemyt, opowiada historię latarnika.

Co samotnik robi całymi dniami? O czym myśli? Jak wygląda? Czy jest szczęśliwy? Przyznam się, że odkrywanie tajników życia morskiego Quasimodo było dla mnie lekkim szokiem. Facet, wystawcie to sobie, ma w latarni jedną książkę. JEDNĄ. Do tego jedną małą rybkę, ślubne zdjęcie rodziców i kilka przedmiotów wyłowionych z morza. Czy to wystarczy, żeby żyć? Moim zdaniem nie bardzo. Ale on to robi. Jak?

Genialnie w tym komiksie jest przedstawiona ludzka empatia - mówię o marynarzach. Jeden dba o zaopatrzenie samotnika od lat. Drugiego interesuje, czy czegoś mu nie potrzeba. Właściwie to to samo. Prawie. Ta drobna różnica to ten mały kamyczek, co ruszy lawinę. Przeczytajcie, a zachwycicie się zakończeniem tej przedziwnej historii. Wszystko przez ten kamyczek! Ten komiks uczy wrażliwości, uczy właśnie empatii, otwarcia się na drugiego człowieka.
Szacun.

Szyszka, dzięki za pożyczenie.

"Samotnik"   Christophe Chabouté, tłumaczenie Maria Mosiewicz, Egmont Polska, 2010.

czwartek, 28 maja 2015

"Pięć dni w Madison City" E.S. Gardner - plus prośba o pożyczkę!


Wielokrotnie przyznawałam się do fascynacji gardnerkami (kryminałami Gardnera), ach, moim marzeniem jest przeczytanie wszystkich wydanych w Polsce... no cóż, jeszcze sporo mi brakuje. Wzdech.
A może ktoś ma i mógłby pożyczyć? Na końcu wpisu podam listę tytułów, które jeszcze nie wpadły w moje ręce.

"Pięć dni..." jest częścią miniserii, której głównym bohaterem jest Doug Selby, były prokurator okręgowy hrabstwa Madison. Selby jest właśnie na kilkudniowej przepustce (powołano go bowiem do wojska), którą spędza bardzo aktywnie, bo szuka mordercy. Nieco nieoficjalnie, bo przecież teraz jest wojskowym, nie prokuratorem, ale nie może się powstrzymać, by nie pomóc starym przyjaciołom: prawniczce Inez Stampleton i szeryfowi Rexowi Brandonowi. No bo jakże im nie pomóc, skoro szeryf to dusza człowiek, a Inez jest wyjątkowo uczciwą osobą?

Selby dzięki dociekliwemu umysłowi potrafi rozwiązać zagadkę, ale JAK on to robi! Rzutem na taśmę, wspaniały finisz na sali sądowej, sprawiedliwość triumfuje, zgnębionemu przeciwnikowi odlatują sprzed nosa grube miliony, o jakie szła gra, publiczność wiwatuje. Mason co prawda też tak potrafi, ale...

Ale to Selby staje jedną nogą na stopniu wagonu, jednocześnie całując gorące usta... nie, nie Inez. Sylwii, dziennikarki. I odjeżdża w siną dal, wykańczać Japończyków. Ten to ma fantazję!

"Pięć dni w Madison City" E. S. Gardner, tłumaczenie Irena Doleżal-Nowicka, Iskry, Warszawa 1970.

A oto poszukiwane tytuły:
"Sprawa wyjącego psa"
"Sprawa sztucznego oka"
"Sprawa fałszywego biskupa"
"Sprawa podmienionego zdjęcia"
"Blondynka z podbitym okiem"
"Torebka szantażystki"
"Zalotna rozwódka"
"Sprawa jednookiego świadka"
"Sprawa zielonookiej siostry"
"Sprawa zdenerwowanej wspólniczki"
"Adorator panny West"
"Sprawa upolowanego wilka"
"Sprawa znikającej staruszki"
"Sprawa przebiegłej laluni"
"Sprawa rezolutnej rozwódki"
"Sprawa pięknej żebraczki"
"Sprawa władczej klientki"
 


środa, 27 maja 2015

"Antipolis" Tomasz Fijałkowski - żadna tam recenzja, garść spostrzeżeń


Autor jest debiutantem, polonistą, blogerem rozsmakowanym w fantastyce. Książka, jaką napisał, jest historią o tym, jak to nasz świat stanął na krawędzi przepaści. Katastrofa jest o krok! Nieco dziwna katastrofa, bo tak do końca nie wiadomo, czym się ona objawi. Wiadomo jedynie, że zbliża się moment, gdy zetkną się dwa światy, a czy skutkiem zetknięcia będzie implozja, eksplozja czy też rozkwit gigantycznej ilości kwiatów - hm, no cóż, wszystko jest jednakowo prawdopodobne.

Dobrze, to nakreśliłam główny motyw powieści, a teraz przyjrzę się, czym ten motyw jest obudowany. Tytułowe Antipolis to stolica Polski (Warszawa przestała pełnić tę funkcję, bo legła w gruzach). Dodam, że jest rok 1936. Ten prosty zabieg wsadził wsadził powieść do szufladki "rzeczywistość alternatywna". Szufladkowanie jest złe, toteż powieść od razu z tej przegródki wyskoczyła, po czym wskoczyła kolejno do kilku innych, nigdzie ostatecznie nie zagrzawszy miejsca.

W Antipolis życie toczy się na pozór zwyczajnie, ludzie mieszkają tam, pracują, umierają. Obok zwyczajnego życia jest też życie ściśle tajne łamane przez poufne, gdzie istnieje organizacja zwana Strukturą, gdzie przepowiada się (w pewnym stopniu) przyszłość za pomocą skomplikowanego urządzenia, gdzie szuka się ludzi z nadnaturalnymi zdolnościami (hm, może lepsze byłoby słowo "paranormalnymi"), wreszcie - gdzie z całych sił pracuje się nad tym, by do kataklizmu nie doszło. I jak byście nazwali taką szufladkę? Bo ja nie umiem.

Wiem za to jak się nazywa kolejna, to horror. Mamy tu nekromancję i spirytyzm. I żywe trupy, których nie cierpię. Bardziej już podobają mi się stygmatycy. Występuje taki jeden w powieści i bardzo mi się ta postać podoba, ze względu na nadzwyczajne zdolności.
Odejdę na chwilę od nadnaturalnych tematów, bo i swojskie klimaty się znajdą: komisarz, śledztwo, seryjny morderca, dwa kroki w bok i jeszcze kontrwywiad...
Ach, zapomniałabym, jeszcze Obcy. 

Dla każdego coś miłego, rzekłabym. Tylko czy ta różnorodność przysłużyła się powieści, czy wręcz przeciwnie? Och, to oczywiście musi każdy czytelnik ocenić sam. Ja oceniłam książkę na czwórkę, bo ta mieszanka mi równomiernie rozmasowała zwoje mózgowe. Do tego świetne jest zakończenie, bo nadmuchałam sobie koncepcję katastroficznego zakończenia jak wielki balon i w napięciu oczekiwałam na wielkie bum. A tu zamiast bum było ciche pyk, końca świata nie będzie, dziękujemy państwu za uwagę. Niezła zmyłka, autorze!

Nie podobała mi się za to koncepcja bohaterów powieści. Mijają się jak statki we mgle, choć przecież występują w jednej powieści, to ich losy jakoś w ogóle się nie łączą. Autor zaczął od Tomasza, tylko on jest jakby mocniej osadzony w książce, aż się prosiło, żeby jego właśnie mocniej nieco wyeksponować jeśli nie środku, to chociaż na końcu, ale nie, rozmywa się w tłumie jemu podobnych. Nikomu nie można sekundować, nie ma za kogo trzymać kciuków, no dobra, można za całą ludzkość, ale na to trzeba być mistykiem podobnym do Piotra (także jeden z bohaterów), a nie zwykłym czytelnikiem.

Na koniec: zdarzenia widziane oczami różnych osób to za zabieg spotykany dość często, tylko że w "Antipolis" jakoś to ciężej się czyta, bo nie można tak od razu ocenić, czyimi oczami się akurat patrzy. Jeśli na początku akapitu występowało nazwisko, np. Mraczewski, cieszyłam się, bo już go sobie szybciutko umiejscawiałam w akcji. Jeśli nie, chwilę mi zajmowało, co i kto akurat robi. Taki rodzaj masowania zwojów jednak niekoniecznie mi odpowiada, wolę łamać sobie głowę nad kwestiami koncepcyjnymi. To chyba kwestia komfortu czytania.  Z całą pewnością jednak przeczytam drugą część. Podobno już się pisze!
Tomasz Fijałkowski na Targach Książki w Warszawie

poniedziałek, 25 maja 2015

[Thorgal] "Barbarzyńca" Rosiński, Van Hamme - OCH, ON GINIE!


Mieli trafić do domu, a zawędrowali do ładowni statku, jako niewolnicy zakuci w kajdany. Kto? Rodzina łucznika oraz jego świeżo poznani znajomi.

Thorgal i Atlanta (czyli gość z Atlantydy, tak, tej zaginionej) Tiago mają służyć jako zwierzyna łowna dla arystokratycznych nastolatków. Oczywiście łucznik wywija się od niemal pewnej śmierci (to facet nie do zatłuczenia, mówię wam), co więcej, sam zaczyna rozdawać karty, choć przeciwnicy mają przewagę liczebną, są uzbrojeni i mają ochroniarzy za plecami. Aż mi się scena z "Gladiatora" przypomniała, kiedy to rydwany miały roznieść w proch i pył piechurów z Maximusem na czele, a tu role się odwróciły i ci zmotoryzowani dostali po zadku. Z Thorgalem  było tak samo.

Żyją więc, ale Tiago celnie zauważa:
"Jakiż żałosny jest ten twój świat, Thorgalu, tutaj najgorszym wrogiem człowieka jest sam człowiek" [s.22]
Gubernator ma na oku  Thorgala, bo chce wykorzystać jego zdolności i talent strzelecki, ale oczywiście, jako pan i władca, zapewnia sobie współpracę poprzez uwięzienie rodziny łucznika. A synalek gubernatora, głupi i okrutny szczeniak, znęca się nad rudowłosą siostrą Tiago - Ileną. I oni zwą Wikingów barbarzyńcami! Ależ głupi ci Rzymianie...

Thorgal z synalkiem gubernatora jadą na turniej do imperatora. Już mi się zdawało, że wszystko się dobrze skończy (imperator nie taki głupi), ale nie.

Synalek  okazuje się trucicielem, a zbyt ufny Wiking jego ofiarą.

I leżą na skale jego zwłoki. 


Smuteczek.

Chlip.

"Barbarzyńca", tom 27. serii Thorgal, scenariusz Jean Van Hamme, rysunki Grzegorz Rosiński, przekład z francuskiego Wojciech Birek, Egmont Polska, 2004.

sobota, 23 maja 2015

"Gaduła" Barbara Kosmowska, "Zmyślacz" Eliza Piotrowska

"Gaduła" Barbara Kosmowska

Seria "Poczytajki-pomagajki" pomaga uporać się rodzicom z kłopotami i kłopocikami dręczącymi ich potomstwo. Pośrednio mają skorzystać na tym także dzieci.
"Gaduła" pomaga w kłopociku raczej, nie jakimś wielkim kłopocie. Nadmierna potrzeba mówienia nie jest wcale zła - och, ja ja bym chciała, żeby Marianka odczuwała kiedyś taką potrzebę...
Uczciwie pisząc, nikt tak naprawdę nie twierdzi, że gadulstwo jest złe. Nie nie nie. Nacisk położony jest na to, żeby umieć to gadulstwo wykorzystać i ładnie ukierunkować.  Zresztą nie tylko gadulstwo, inne "grzeszki" (złośliwość czy zbytnie wyciszanie się) też można wykorzystać w bardzo zgrabny sposób ku ogólnemu pożytkowi.  Jeśli chcecie wiedzieć, jakie są na to sposoby, musicie sięgnąć po książkę.

"Gaduła" Barbara Kosmowska, ilustracje Ola Płocińska, Muza, 2015.

"Zmyślacz" Eliza Piotrowska

Zmyślanie jest złe czy dobre? Oczywiście, że jedno i drugie. Większość książek jest napisana przez ludzi opowiadających zmyślone historie, gdyby oni nie zmyślali, nie mielibyśmy co czytać. Kłopot jest jednak wtedy, kiedy te historie są przedstawiane jako prawda. To nieuczciwe. Taki właśnie problem z przedstawianiem swoich fantazji jako prawdziwych opowieści ma Paweł, bohater książki. Ale to nie wszystko, jest tu jeszcze drugie dno. Trochę o potępianiu, trochę o przebaczaniu, trochę o zrozumieniu drugiej osoby. Wszystkiego po trochu.
I pamiętajcie: każdy jest ważny!

"Zmyślacz" Eliza Piotrowska, ilustracje Agnieszka Żelewska, Muza, 2015.

Książki mam dzięki uprzejmości MUZA SA. Dziękuję!

czwartek, 21 maja 2015

ŚBK: Gadżety, bez których nie wyobrażam sobie życia

Czyli, krótko mówiąc, rzeczy, od których jestem uzależniona.

Jeśli chodzi o książki, jestem uzależniona od zakładek indeksujących, najlepsze są kolorowo-przezroczyste foliowe. Można nawet po nich pisać, próbowałam ołówkiem. Ale badziewnie to wygląda, prawdę mówiąc. One mają zaznaczać i już. Jak nie mam ich pod ręką przy czytaniu książki, jestem nieszczęśliwa.


Drugim bardzo ważnym gadżetem książkowym jest okładka do czytnika ze lampką. Nie czytnik, tylko właśnie okładka. Właśnie z lampką. Niezwykle przydatna w podróży. 



Jeśli chodzi o życie codzienne, to kalendarz. Zapisuję w nim wszystkie ważne spotkania, zajęcia rehabilitacyjne z Marianką, sportowe Krzysia. Bez niego zginęłabym. Do kalendarza mam zawsze przyczepiony ołówek, stylowy srebrzony Wahl (ładne połączenie tradycji z nowoczesnością), zawsze mogę coś dopisać, choćby na kolanie (do tego przydaje się twarda okładka kalendarza).


Uzależniona też jestem od odtwarzacza w samochodzie. Jakbym go nie miała, nie mogłabym słuchać audiobooków podczas jazdy. Wtedy niechybnie zwariowałabym z nudów.





A Wy macie jakieś ulubione gadżety? Jakie?

wtorek, 19 maja 2015

Targi Książki w Warszawie 16-17 maja 2015

To moje pierwsze warszawskie Targi - bardzo byłam ciekawa, jak ta impreza wygląda, bo (jak chyba zawsze) zdania zwiedzających są podzielone. Mus było samemu sprawdzić.

Moje wrażenia? Ależ oczywiście, że pozytywne! Mam kilka uwag, oczywiście, że tłok, że przewężenia i ciasno, że kawa droga,  że na koronie zimno i wieje, a toalety wysiadły. Ale to jest pikuś. To nieistotne szczegóły, pojechałam tam pomacać książki, spotkać się z autorami, z blogerami, z przedstawicielami wydawnictw. I to mi się udało w zupełności.
W niedzielę opuszczałam targi wyczerpana, ale bardzo, bardzo szczęśliwa.

A jak się zaczęło?
Od rozmowy z  Joanną FabickąDanielem de Latour - zobaczyłam książkę "Dokuczalska" i pomyślałam sobie, że przecież trzeba autorom opowiedzieć, jak pozytywnie odbierają tę książkę dzieci w przedszkolu Krzysia.
 
Udało mi się przywitać (choć była oblegana) z Magdaleną Witkiewicz, wspólnego zdjęcia nie mamy, bo się mi mąż zawieruszył.

Poznałam Agatę Matraś! Widziałyśmy się na żywo po raz pierwszy, ale czułam się, jakbym witała dawno nie widzianą koleżankę :) Poznałam też jej córeczkę.


Jako że siostra dała mi listę zakupów książkowych, postarałam się, żeby te książki były od razu z dedykacjami, tak więc trafiłam do pani Marioli Pryzwan.


Do pani Uli Ryciak.


Oraz do Leonarda Pietraszaka, który co prawda książki nie napisał, ale jest jej bohaterem (o rany, jaki to przystojny facet!).


Udało mi się też (podczas oczekiwania na podpis w "Pamięci wszystkich słów") porozmawiać z Kasią Sienkiewicz-Kosik, z Rafałem Kosikiem tylko wymieniłam ukłony, bo ustawiła się długa kolejka do niego i był niezwykle zajęty podpisując książki. Kasia jest przecudowną osobą, mam nadzieję, że na kolejnych targach znów będzie okazja do rozmowy.


Jest i Robert M. Wegner! Uzyskałam autograf, zakołysałam fanowskimi kolczykami i wstępnie uklepałam grunt w sprawie, która mnie żywo interesuje. I to wszystko jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem podpisywania książek, dzięki czemu mogłam więcej czasu spędzić w knajpie z blogerami. Ale o tym potem.


 Zakupiłam też dla Krzysia najnowszy komiks Tomasza Samojlika i chciałam jakoś uzyskać autograf, ale jeden rzut oka na warsztaty komiksowe uzmysłowił mi, że jest bardzo zajęty i nie ma co mu przeszkadzać.


Jak już jesteśmy przy komiksach, miałam okazję porozmawiać z Tomaszem Kołodziejczakiem, szefem Egmontu oraz z Wojtkiem Szotem, szefem Wydawnictwa Komiksowego. Dokumentacji fotograficznej nie mam, ale w pamięci zostały bardzo pozytywne wrażenia. Oraz książki w plecaku ;)

Tomasz Fijałkowski, autor "Antipolis", okazał się przesympatycznym facetem, porozmawialiśmy sobie minutkę, sprezentowałam mu notes na pomysły oraz uzyskałam obietnicę malusiej wzmianki w następnej książce.

Z radością przywitałam się też z Waldemarem Cichoniem, poznałam jego żonę i pogawędziliśmy sobie trochę jak starzy znajomi.


Udało mi się wypatrzyć Ulę i Wiktorię, ucieszyłam się i wyściskałam obie. Na zdjęciu, gdzie prezentuję nabytki,  zobaczycie, w jakie śliczne pudełeczka pakują książki.



Miałam ze sobą sporo książek, ale udało mi się ich pozbyć, część oddałam na akcję "Wygraj czytnik" Publio.pl (niestety nie wygrałam czytnika), reszta poszła na wymianę organizowaną przez Lubimy Czytać.


Odszukałam też stoisko, gdzie urzędowały Granice.pl - tam dowiedziałam się ciekawych rzeczy na temat kolejnych Targów, czyli w Krakowie. Ha!

Nie byłabym sobą, gdybym nie zawiesiła oka na piórach i notesach. Niestety, w przeciwieństwie do krakowskich targów, znalazłam tylko jedno takie stoisko, gdzie mieli notesy Moleskine oraz pióra Lamy.
Zainteresował (umiarkowanie, nie kupiłam) mnie planer Mocak. Miał ciekawą koncepcję datowania.


Ze spotkania blogerów same pozytywne wrażenia mam. Pogaduchy, pogawędki, dziękuję wam wszystkim!








Ale największe podziękowania należą się Dadze  i Przemkowi - za gościnę. Kochani, dziękujemy!


Na koniec - nabytki. Na początek komiksy, głównie z Wydawnictwa Komiksowego oraz Egmontu.


Poniżej efekt wymiany książkowej.


Dla dzieci kupiłam książki, gry i gazetki z figurkami.


Dla siostry i męża (od razu widać, która książka jest dla męża, prawda?)



To tyle. Targi uważam za bardzo udane, bardzo męczące, bardzo satysfakcjonujące, bardzo drenujące kieszeń i bardzo książkowe.

środa, 13 maja 2015

"Sprawa niedobudzonej żony" E.S. Gardner

Kolejny gardnerek za mną. I chociaż nie znalazłam w nim nic, co by mną potrząsnęło, to przeczytałam z przyjemnością.

Jest sobie wyspa wystawiona na sprzedaż. Właścicielka liczy na zysk, w końcu wyspa to nie stary samochód, aż tu nagle jak diabełek z pudełka wyskakuje biznesmen, wymachując dawno wygasłą umową dzierżawy i krzycząc "liberum veto!". No jasne, chce wykroić dla siebie kawałek tortu. Właścicielce to nie w smak, jej siostrzenicy też, bo liczyła na pożyczkę od cioci. Nabywca wyspy również się krzywi, bo to mu komplikuje interesy, zaś żona biznesmena zaczyna podejrzewać, że jej mąż oprócz kasy ma na oku także pewną zielonooką blondynkę.
Sami niezadowoleni.

Spotykają się wszyscy na jachcie (Mason też został zaproszony) i wtedy ten wrzód na tyłku, tfu, przepraszam, ten biznesmen, ginie. Tylko kto go sprzątnął? Motyw mieli wszyscy... ok, oprócz Masona.  A Perry dzięki temu, że był  na miejscu, mógł od razu rozpocząć śledztwo



"Sprawa niedobudzonej żony" E.S. Gardner, tłumaczenie Łukasz Witczak, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław, 2007.

poniedziałek, 11 maja 2015

[Calvin i Hobbes] "Rozwój nauki robi brzdęk" Bill Watterson

Bill Watterson wymyślił i narysował coś absolutnie bezkonkurencyjnego - komiks jednocześnie urokliwy i prześmiewczy, absurdalny i magiczny, wzruszający i prawdziwy. Jak to mu się udało? Talent. Olbrzymi i prawdziwy talent.


Calvin jest małym chłopcem, rezolutnym sześciolatkiem. Jego ojciec jest księgowym (czy innym urzędnikiem), mama zajmuje się domem. Nie ma rodzeństwa, ale ma Hobbesa, czyli pluszowego tygrysa. Ale uwaga! Hobbes jest pluszowy tylko wtedy, gdy patrzy na niego ktoś obcy: rodzice, nauczycielka czy koledzy z klasy. Natomiast gdy Calvin i Hobbes są sami, Hobbes staje się najprawdziwszym, pręgowanym, pazurzastym tygrysem. Czasem bardzo groźnym! O czym przekonuje się Calvin wracając ze szkoły, bo tygrys czai się na niego, dopada i tarmosi do upadłego.

"Rozwój nauki robi brzdęk", s. 88
Rodzice złoszczą się, kiedy widzą pozrywane sznurówki i wystrzępione spodnie. Nie wierzą, gdy chłopiec tłumaczy się tygrysim atakiem. I tutaj już widać, na czym polega jeden  z fenomenów tego komiksu. Autor nie zapomniał, jak to jest, kiedy jest się małym i ma się swój własny świat. Kiedy wierzy się w to, że pluszowe zabawki żyją, mówią i rozrabiają. Dorośli o tym przeważnie zapominają, gdy tylko staną się dorosłymi.
Drugi fenomen: wyobraźnia. Cudowna, niczym nie ograniczona, bogata. Zachwyca mnie inwencja Calvina w wymyślaniu i lepieniu śnieżnych bałwanów czy tworzenie coraz to nowych scenariuszy podróży kosmicznych.

"Rozwój nauki robi brzdęk", s.50
 Albo też zabawy domowe i pozadomowe z tygrysem oraz potwory pod łóżkiem.

"Rozwój nauki robi brzdęk", s. 41
Ale nie myślcie sobie, że Calvin to takie fajne, bystre dziecko. To kilkulatek i ma wszystkie wady swojego gatunku. Szkoła jest dla niego przykrą koniecznością, nauka to zło, nauczycielka jest cerberem. Calvin ma wieczny bałagan w pokoju, i nic, tylko by oglądał telewizję (tu widać, że komiks rysowany był w czasach, gdy gry komputerowe nie były tak popularne i powszechne). Nie lubi być zaganiany do kąpieli ani do spania.
"Rozwój nauki robi brzdęk", s. 85

Mamę doprowadza do rozpaczy wybrzydzaniem na warzywa w diecie, tatę zaś przyprawia o ból głowy pomysłami typu "Tato! Mogę wziąć kanister benzyny z kosiarki  i pójść na trawnik za domem?" (s.80)

"Rozwój nauki robi brzdęk", s. 109
Czyli to całkiem zwyczajny chłopiec? Właśnie nie. Ma dużo zwyczajnych cech, ale razem wzięte czynią one z Calvina zupełnie niepowtarzalnego chłopca, którego uwielbiam. Który stawia kartonowe pudełko na środku pokoju, pisze na nim "Duplikator", po czym naciska guzik, a pudełko z głośnym brzdęk duplikuje, co mu się każe. Czad.

"Rozwój nauki robi brzdęk", s.55
Jeszcze muszę wspomnieć o trzecim fenomenie: komiks jest dla każdego, dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Dzieci zachwycą się tygrysem, młodzi chłopcy sami zaczną wymyślać kosmiczne przygody, a dorośli docenią dowcipne komentowanie rzeczywistości.

Forma komiksu jest bardzo prosta. Historyjki rysowane są paskami (złożonymi z trzech czy czterech kadrów), taki pasek może tworzyć zamkniętą opowieść, może też być tak, że kilka pasków tworzy historyjkę. Rysunki są  czarno-białe, trafiają się co prawda  kolorowe plansze, ale nie w tym tomie. Zresztą co tam kolor. Kluczem jest kreska, dynamiczna i jednocześnie precyzyjna. Doskonale oddająca rozbiegane i pełne wrażeń życie chłopca.

Ten komiks jest pełen humoru i uroku. Jest wybitny! To kultowy komiks.

Ten tom jest szóstym tomem z kolei, ale śmiem twierdzić, że można go czytać bez znajomości poprzednich tomów, będzie smakował tak samo.
Bardzo żałuję, że autor zakończył już rysowanie.W 1995 zamknął ołówek w szufladzie i tyle go widzieli. Czasem coś skrobnie, ale okazjonalnie i nie jest to Calvin, niestety.


Dziękuję wydawnictwu Egmont za egzemplarz komiksu!

"Rozwój nauki robi brzdęk" Bill Watterson, tom szósty serii "Calvin i Hobbes", przekład Piotr W. Cholewa, Egmont Polska, 2015.

piątek, 8 maja 2015

[Notes] Rhodia Webnotebook A5 - recenzja

Właśnie zapisałam ten notatnik od deski do deski - i jest tak dobry, że naprawdę warto napisać o nim kilka słów.  Do czego mi służył? Tradycyjnie, do spisywania opinii o książkach. Do tego prowadziłam listę książek przeczytanych, nabytych i oddanych.

Notes nazywa się Rhodia Boutique Webnotebook A5 Black - kupiłam go w sklepie Twoje Pióro. Nie pamiętam za ile, teraz kosztuje 62 PLN. Strona firmy to Rhodiapads.com



Opis notatnika.


  • Wymiary: 14,8 x 21 x 1,8 cm (A5)
  • Papier Velin Veloute, bezkwasowy o neutralnym pH (zupełnie nie wiem, co to znaczy dla przeciętnego zjadacza chleba), kolor kremowy, gramatura 90g/m2, produkowany przez  Clairefontaine
  • 96 kartek o zaokrąglonych brzegach
  • Strony są w linie w bardzo delikatnym szarym kolorze, liniatura o odstępie 7 mm, do tego malutki margines 3-4 mm
  • Twarda czarna okładka pokryta włoską skórą (to takie ekologiczne tworzywo, wiecie), z przodu na okładce jest wytłoczone logo firmy, brzegi zaokrąglone
  •  Zamknięcie na czarną gumkę
  • Czarna wstążeczkowa zakładka (odrobinę za krótka, jak na mój gust)
  • Czarna wyklejka wewnętrznej strony okładki
  • Z tyłu kieszonka na luźne kartki
Nowy, zafoliowany notes owinięty jest pomarańczową papierową opaską z danymi dotyczącymi notesu (wymiary, papier, linie czy kropki itp), w środku znalazłam też kartkę z numerem, zapewne kontrola jakości.



Wrażenia z użytkowania.

Notatnika używam od grudnia 2014 r. do teraz, czyli do kwietnia 2015 praktycznie codziennie. Dla wygody wkleiłam sobie szlufkę na pióro, wyjątkowo pożyteczny patent, nigdy nie szukam pióra, bo zawsze jest pod ręką.

Jeśli chodzi o jakość wykonania, nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Nic nie pękło, nie podarło się (Conceptum jednak pod tym względem był mniej wytrzymały).


W Rhodii piszę wyłącznie piórem, no dobra, raz się zdarzyło, że pod ręką było tylko pióro kulkowe, ale pomińmy ten epizod.
Papier jest dość gruby, gładki i jednocześnie aksamitny. Pióro pisze gładko, nie ślizga się, a do tego stalówka wydaje delikatny odgłos jakby poskrzypywania czy szmeru. Uwielbiam ten dźwięk (tak, wiem, jestem odchylona piórowo). Papier bardzo dobrze przyjmuje atrament, nic się nie rozlewa, nie strzępi, nie przebija na drugą stronę. Jedynie przy mokrych piórach o grubej kresce zaobserwowałam  lekkie prześwitywanie.
No dobrze, przyznam się, że atrament przebił na drugą i nawet trzecią stronę, ale to tylko dlatego, że Marianka się o to postarała i pracowicie pisała w jednym miejscu. No nie dopilnowałam, no. 



Notatnik jest szyty i bardzo ładnie rozkłada się na płasko.


Do pełni szczęścia brakowało mi numerowanych stron, więc sobie ponumerowałam ołówkiem (nawiasem mówiąc, świetnie pisze się też ołówkiem na tym papierze) lub piórem. Brakowało mi też spisu treści, więc sobie zrobiłam tabelkę. I wyszedł notatnik idealny :)

Jakieś wady? No tak, jest jedna. Właśnie mi się skończył.