poniedziałek, 31 grudnia 2012

Podsumowanie roku 2012, krótkie, nie naczytacie się


Do tego nie tylko podsumowanie, ale i polecanki, oczywiście. Przeczytałam 111 ( tym 11 audiobooków)  książek, z roku na rok ilość spada, co nie jest niczym zaskakującym, bo dzieci rosną, czyli jest ich coraz więcej, a czasu wcale nie.

Znakomite pozycje, które polecam, polecam i jeszcze raz polecam, to:

Komiksy:
Craig Thompson "Blankets. Pod śnieżną kołderką"
Guy Delisle "Kroniki birmańskie"
Will Eisner "Nowy Jork"
Łukasz Ryłko "ŚmiercionoŚni"

Literatura dziecięca:
Rob Scotton "Kotek Splotek"

Fantasy:
Robert M. Wegner "Niebo ze stali"

S-f:
Jarosław Grzędowicz "Pan Lodowego Ogrodu" tom 4
Orson Scott Card "Mówca umarłych"
Tatiana Tołstoj "Kyś"

Kryminał:
Alan Bradley "Tych cieni oczy znieść nie mogą"

Thriller:
S.J. Watson "Zanim zasnę"

Autobiografia:
Stefania Grodzieńska "Nie ma z czego się śmiać"

Literatura współczesna:
Jonas Jonasson "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął"
Ayelet Waldman "Zła matka"



Pod tytułami przeważnie kryją się moje wrażenia, no, chyba że nie zdążyłam jeszcze zamieścić. Plany czytelnicze na następny rok? Takie jak zawsze: czytać :) Nie planuję wyzwań, nie planuję lektur. Zdam się na los.

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Święta tuż tuż..


Wesołych Świąt życzy Krzyś i Marianka spoza kadru. I my, rodzice.

Z dumą oznajmiam, że udało mi się nie ogłupieć w przygotowaniach. Kartki świąteczne wypisałam wcześniej (i wcale nie muszę ich kupować, bo mi przysyłają z fundacji "Pomóż i ty", jestem jednym z darczyńców). Prezenty zamówiłam przez net. Zakupy na raty. Część potraw już gotowe, tylko rozmrozić. I wcale nie będzie ich 12, a tyle, ile zjemy i co lubimy.
Choinka ubrana, prezenty schowane w szafie, czekają.
Pośpiewamy kolędy. Opowiem Krzysiowi i Mariance o tym, jak Jezus się rodził , oby tylko chcieli słuchać ;) Przytulę i wyściskam całą rodzinę. Zadzwonię do Mamy.
Poczytam Grzędowicza (ależ to cegła jest, no!).

Wesołych Świąt życzę, niech Wam się Święta udadzą, niech będą takie, żeby się chciało uśmiechnąć na samą myśl o nich. Takie właśnie.

sobota, 22 grudnia 2012

“Cios. Szczelina” Henning Mankell - Kurt Wallander był kiedyś młody


Kurt Wallander był kiedyś młody, serio serio (zupełnie ja ja!). I wcale nie był zgorzkniały i smętny, ani rozwiedziony z Moną, ani skłócony z ojcem... stop, przepraszam, skłócony z ojcem był, od czasu, kiedy tylko został policjantem.

Dwa opowiadania to właśnie młody Wallander, posterunkowy wydeptujący ulice na patrolach, zalecający się do Mony. To policjant, który chce rozwiązywać zagadki kryminalne - i ślepy traf podsuwa mu taką zagadkę, czyli morderstwo, pod drzwi. Tak się zaczyna kariera Kurta Wallandera jak policjanta śledczego - i muszę powiedzieć, że od samego początku Kurt pielęgnuje swoje nawyki (tak naprawdę to Mankell pisał te opowiadania później niż pierwsze powieści z nim i po prostu przeflancował niektóe cechy, nie bacząc na to, że one powinny się rozwijać, a nie pojawiać się na pstryknięcie palcem), czyli na przykład staranne przyglądanie się miejscu zbrodni, żeby zobaczyć nie tylko to, co tam jest, ale i to, czego nie ma. Do tego impulsywne działania, akcje podejmowane na własną rękę, bez powiadamiania kolegów. To ostatnie się na nim zemści, bo Wallander zostanie (UWAGA SPOILER!) dziabnięty nożem przez przestępcę. Tak to jest, jak się lezie w podejrzane miejsca bez pomyślunku. Zresztą, dzięki temu dojdzie do sfinalizowania jego związku z Moną, bo kto by nie przygarnął do serca bohaterskiego policjanta prawie że konającego na łożu boleści? Nawet gdy wcześniej miało się za złe temuż policjantowi, że się spóźnia na spotkania, nie dotrzymuje obietnic i takie tam. Tyle "Cios".

A "Szczelina"? Tu już Mankell wsiada na swojego ulubionego konika, czyli zmiany w szwedzkim społeczeństwie.
"W szwedzkim społeczeństwie pojawiła się niewidoczna szczelina. Zarejestrowały ją czułe sejsmografy. Jak ona powstała? To, że zmienia się charakter przestępstw, nie jest niczym szczególnym. Trafnie wyraził to jeden z kolegów Wallandera:
- Kiedyś kradziono gramofony, a nie radia stereo. Z tej prostej przyczyny, że ich nie było.
Ale nowo powstała szczelina jest innego rodzaju. Chodzi o eskalację przemocy. Okrucieństwo, którego nie uzasadniały żadne okoliczności.
W tej szczelinie znalazł się teraz Wallander. W wieczór wigilijny. Naprzeciwko niego stał zakapturzony mężczyzna z pistoletem za paskiem spodni. A kilka metrów za nim leżała martwa kobieta."*


Dzięki, Iza, za książkę! Tęskniłam za Wallanderem.

---
[*] "Cios. Szczelina" Henning Mankell, przełożyła Irena Kowadło-Przemojska, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011, s.172.

Piramida cz. I - opowiadanie „Cios” [Henning Mankell]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

czwartek, 20 grudnia 2012

"Jak zostać królem" Mark Logue, Peter Conradi - drobiazgowa biografia


Przepadam za Colinem Firthem, a on widnieje na okładce tej audioksiążki. Skusiłam się, a właściwie moja podświadomość się skusiła i wzięłam książkę do przesłuchania z serwisu audeo.pl.
Zaczęłam słuchać, jeden, drugi, trzeci rozdział i westchnęłam rozczarowana “a cóż to za nudy?”

Jakiś facet sławi przymioty swego dziadka, Lionela Logue. terapeuty króla Jerzego VI, opisuje drobiazgowo, jak badał jego życie na podstawie dokumentów, po czym równie drobiazgowo opisuje owo życie, co je badał. Od początku istnienia tego dziadka, przez jego młodość, dorosłe życie, pracę w Australii, małżeństwo, wyjazd do Europy, miłość do Anglii, osiedlenie się tam, podjęcie pracy, no i oczywiście królewskiego pacjenta. Królewski pacjent również jest opisany drobiazgowo, od paru pokoleń wstecz, jego rodzina, dzieciństwo, edukacja, ba, nawet siedziba jest potraktowana z takim samym pietyzmem, no zobaczcie:
"Gdy ogląda się ten budynek [York Cottage] po raz pierwszy, uderzają jego niewielkie rozmiary i brzydota - napisała Sarah Bradford, autorka biografii Jerzego VI. - Pod względem architektonicznym jest bezładny, pozbawiony jakichkolwiek zalet, ma małe pokoje, łukowe okna, wieżyczki i balkony, a zbudowano go z piaskowca żelazistego, rdzawobrązowego kamienia znajdującego się na terenie posiadłości, i pokryto tynkiem kamyczkowym z pomalowanym na czarno murem pruskim". - rozdział 3 cz.1.
Ha, tynk kamyczkowy, urocze.

Och, gdy Lionel otwiera praktykę w Londynie, na Harley Street, ta ulica też jest opisana drobiazgowo, czyli dlaczego ma taką renomę, kto pierwszy ze sławnych lekarzy otworzył na niej gabinet, który koniec ulicy jest lepszy i tak dalej.

Drobiazgowo. Drobiazgowość jest kluczowym słowem dla tej książki - i na początku cholernie mi to przeszkadzało, ugh. Jak u Pereca w "Życiu...", szczególik po szczególiku szczególikiem pogania. Tylko że u Pereca niczemu to nie służy, tutaj natomiast... Hm, pod koniec słuchania zdałam sobie sprawę z intencji autora i że te wszystkie szczególiki są ważne. Otóż autor postanowił opisać życie dziadka i zrobił to najlepiej jak umiał, a że “najlepiej” znaczy dla niego “najdokładniej”, stąd mamy te tynki kamyczkowe i owce w posiadłości w Londynie podczas wojny.
"»Bez harówki niezwykle trudno jest utrzymać Beechgrove w należytym stanie - skarżył się Lionel w liście do Ruperta, brata Myrtle w czerwcu 1942 roku. - Myrtle nie ma żadnych służących, nie możemy nawet znaleźć człowieka do pomocy przy strzyżeniu trawników. W tych czasach dom, który ma dwadzieścia pięć pokojów i pięć łazienek, jest raczej koszmarem. W sytuacji, kiedy nie wolno mi używać elektrycznej kosiarki, lecz muszę korzystać z ciężkiego mechanicznego popychadła starego typu, wolałbym nie mówić, jak straszne mam odciski na rękach Kupili więc owce, by móc zachować na swojej posesji krótką trawę". - rozdział 14 cz.1
Swoją drogą, zdaje mi się, że Lionel Logue mieszkając długo w Wielkiej Brytanii stał się bardziej angielski niż rodowity Anglik.

Ostatecznie okazało się, że to wcale nie jest zła książka, jak już złapałam konwencję, słuchało mi się jej całkiem nieźle. Rodzina królewska jest w końcu całkiem interesującą rodziną (dla mnie).

Tradycyjnie słowo o lektorze: Wakuliński czyta dobrze, miejscami bardzo dobrze, miejscami zaś tak, że w ogóle go nie słychać (na szczęście nie zdarzało się to często). Nie podoba mi się, jak interpretuje kwestie kobiece, jako królowa Elżbieta piszczał mi do ucha tak, że nie wiedziałam, co się dzieje (na szczęście nie zdarzało się to często).

Jeśli chodzi o kwestie techniczne - audeo.pl oferuje pliki, co znacząco podnosi szybkość dostawy, że się tak marketingowo wyrażę. Ale - zawsze jest jakieś ale - takie osoby jak ja, co to wrzucają sobie płytkę do odtwarzacza w samochodzie, muszą sobie samodzielnie płytkę wypalić. I jeszcze jedno: fragment o numerze 37 jest ucięty, może warto byłoby to poprawić?

Bardzo dziękuję Audeo.pl za udostępnienie audiobooka!


"Jak zostać królem" Mark Logue, Peter Conradi, tłumaczenie Bożenna Stokłosa, czyta Krzysztof Wakuliński, Świat Książki 2011.

Jak zostać królem [Mark Conradi]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

wtorek, 18 grudnia 2012

"Kłamca. Viva l’arte" Jakub Ćwiek, Dawid Pochopień - jestem na nie


Ćwieka byłam od dawna ciekawa, a komiksy lubię (a co najmniej lubię się z nimi zapoznawać), toteż z radością skorzystałam z uprzejmości Julki i zapoznałam się.

I co? I klęska, kompletna klapa. Nic mi tam nie zagrało, nic do mnie nie przemówiło, chaos fabularny, dzikie rysunki, szalone kolory.
Wepchnięte w tak krótką formę bogactwo: bogowie skandynawscy, bogowie Azteków, aniołowie, księżą, nawalanki i naparzanki - przyprawiło mnie o zamęt w głowie. Do tego Loki irytująco przypomina zabijakę Frey’a (z Kossakowskiej). I dlaczego środkiem płatniczym wśród aniołów są piórka, a nie na przykład dobre uczynki?

To nie był dobry sposób na zapoznanie się z twórczością Ćwieka, mam wrażenie, że zaczęłam całkiem nie z tej strony i że inaczej bym to odebrała, znając już wcześniej “Kłamcę”.

BTW: Ktoś mi wyjaśni, dlaczego w katalogu biblioNETki jako autorzy widnieją tylko Ćwiek i Pochpień, a Nita już nie? Jak to się ustala?

"Viva l’arte", scenariusz: Jakub Ćwiek, rysunki: Dawid Pochopień, kolory: Grzegorz Nita
Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2012
.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

“Trzy cienie” Cyril Pedrosa - opowieść o miłości, życiu i śmierci



Zaczyna się sielankowo, od obrazu szczęśliwej rodzinki, czyli Lisy i Luisa z synkiem Joachimem, żyjącej gdzieś w na uboczu cywilizacji w dolinie o meksykańskim wyglądzie. Dojenie krówki, uprawa ogródka czy pola, polowanie na zwierzynę - to przepis na udane życie. Bez zgiełku wielkich miast, bez Smoleńska czy wycieków ropy - czyż to nie urocza perspektywa?

No właśnie nie, bo są te trzy cienie na horyzoncie. Teraz popełniam spoiler, jak ktoś to ma w planach, zamyka oczy szybciutko i nie czyta dalej. Trzy cienie to przeznaczenie, a raczej Przeznaczenie, to Mojry, to Parki, prządki tkające nici ludzkich żywotów, to siły, którym nie można się przeciwstawić. Wie to matka chłopca. Ojciec też wie. Co nie przeszkadza mu próbować umknąć przeznaczeniu, bierze chłopca (bo o niego chodzi cieniom) i ucieka. Zrobi wszystko, odda wszystko, żeby go ocalić. Tak, przed przeznaczeniem.
Zastanawiałam się nad różnicą postaw rodziców Joachima.


Nad kontrastem spokoju, rezygnacji i pogodzenia się z nieuchronnym losem ze strony matki i buntu oraz odwagi wręcz straceńczej ze strony ojca.


Kto z nich miał rację? Powieść to rozstrzyga, ale w taki sposób, że czytelnik sam to rozważa - czy rację ma matka, która WIE i kopać się z nieuchronnym nie ma zamiaru, bo WIE, że to bezcelowe, czy też ojciec, który WIERZY i walczy z całych sił, WIERZĄC, że mu się uda (jak ci wszyscy Prometeuszowie świata).
W pewien sposób ta powieść graficzna jest podobna do “Drogi” McCarthy’ego, zadaje podobne pytania, każe się zastanowić. Jest znakomita.

A wizualnie? Niby kreska prosta i przejrzysta, czasem oszczędna, ale czasem staje się niepokojąca, emocjonalna.
Zdecydowanie warto było przeczytać.

Przykładowe plansze pochodzą ze strony wydawnictwa.


"Trzy cienie" Cyril Pedrosa, tłumaczenie Katarzyna Koła, Kultura Gniewu 2009.

sobota, 15 grudnia 2012

"Królowa Samby" Hanna Bakuła - Hania Bania nieco starsza


Znacie Hanię Banię, grubą i wielką dziewczynkę z podwarszawskiej Zielonki? Poznałam ją, jak była malutka, teraz czytałam o tym, jak dorasta, jeździ na kolonie, przeprowadza się do Warszawy, gdzie jej rodzice dostali mieszkanie, choruje, zdrowieje, zakochuje się, ma przyjaciółki... słowem, zwykłe życie zwykłego, może nieco większego niż inne, dziecka.

Już nie było tak śmiesznie jak w "Hani Bani", bo dziewczynka, po pierwsze, chudnie (a gros zabawnych sytuacji związanych było z wagą), po drugie dorośleje.
Po trzecie... tu się zastanowiłam porządnie i wyszło mi, że autorka pisząc książki o sobie samej w jakiś sposób rozprawia się z traumami z dzieciństwa. W tej książce traumą jest Tatuś. Tatuś, który nigdy Hani Bani specjalnie nie lubił, unikał i krzywił się na jej widok, Tatuś, który uciekał z domu w pracę, który chętnie wyjeżdżał w delegacje, a potem dostawał mnóstwo kartek pocztowych od zapoznanych na wyjeździe pań...
Tatuś, który w mieszkaniu w Warszawie wprowadził rozdzielność gospodarczą. Zaczęło się od cukru, bo Hania słodziła dużo i dla Tatusia brakowało, potem były liczone owoce, a potem już wszystko było oddzielne dla Tatusia, oddzielne dla Mamusi z Hanią.
"Od jej wprowadzenia się na plac trwały za ścianą nocne rozmowy, które podsłuchiwała. Chodziło o to, że Hania zjada więcej niż połowę rodzinnego budżetu, a reszta idzie na jej ciuchowe ubrania, więc lepiej, żeby każdy miał swoje pieniądze, a Tatuś będzie się dokładał do ich części gospodarstwa, w ramach ponoszenia konsekwencji posiadania córeczki słonia.
W szkole Hania zapytała Basię, a wracając Agatę, czy ich rodzice mają oddzielne szafki na jedzenie i podpisane gruszki, ale nigdy o czymś takim nie słyszały. Babci nic nie powiedziała, bo czuła, że lepiej nie". [1]

Okropnie było czytać, jak dziecko obserwuje pogarszające się relacje między rodzicami.
"Rodzice prawie nie rozmawiali, a Hania tkwiła pośrodku tej niemiłej sytuacji, jak wielki, osowiały bałwanek w marcu".[2]

Ale mimo wszystko, mimo tuszy, kłopotów w szkole, mimo problemów dorosłych wdzierających się przez szpary dziecięcego świata, to wciąż książka o dziecku, czyli Hani i jej pogodnym (w większości) dzieciństwie.


---
[1]  "Hania Bania. Królowa Samby" Hanna Bakuła, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA S.A., Warszawa 2009, s.162
[2] Tamże, s.167

Hania Bania. Królowa samby [Hanna Bakuła]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

piątek, 14 grudnia 2012

"ŚmiercionoŚni" Łukasz Ryłko - wyobraźnia, taak


Od pierwszej strony oczarowała mnie kreska, piórkowa, przypominająca nieco Alicję w Krainie Czarów, Kubusia Puchatka, Dickensa i rysunki w starym wydaniu “Rob Roya”.

Potem zagłębiłam się w pierwszą historię i zainteresowały mnie szczegóły: kapelusz jak ten, który nosił Lew Archer lub Philip Marlowe; pies z uszami jak ten królik czy zając, co wyłaził ze skrzynki na strychu i przecierał, skrzypiąc przy tym charakterystycznie, długim uchem szkiełko lunety.
Następna historia: Harold Lloyd! A ta knajpa! Ach, a ta sowa, cudnie i smętnie spoglądająca przez okno (pamiętajmy, że sowy nie są tym, czym się wydają).
Następna... i już nie wymieniam szczegółów, bo oto trzecia historia zaczyna zazębiać się z pierwszą i drugą, czwarta dokłada kolejny kamyczek do układanki, porozsypywanej, żeby czytelnik nie miał za łatwo.

Ha, ale ja podeszłam do sprawy naukowo, narysowałam sobie schemacik i doszłam, że kolejność opowiadań (chronologiczna) to: wyrok, porwanie, bomba, lokator, kara, polowanie i koniec. Koniec jest, jak należy, na końcu. Ale, po pierwsze, mogę się mylić, a po drugie, to wcale nie jest najważniejsze.
Ważny jest kapelusz, porwana lalka, prześladowana mysz, pisarz bez talentu, Charlie Chaplin i Zwariowany Kapelusznik.

Tutaj już pokazywałam jedną z plansz, a tu jeszcze jedna, z tej samej strony, kultura gniewu:
Jest piesek!

Uważam, że rozszyfrowałam tytuł, który tak naprawdę brzmi: “O śmierci on śni”, oczywiście przy założeniu, że jest zaszyfrowany :)

Łukasz Ryłko świetnie rysuje i ma bogatą wyobraźnię, trochę mu jej zazdroszczę. Na pewno zapamiętam sobie to nazwisko.

"ŚmiercionoŚni" Łukasz Ryłko, Kultura Gniewu, Warszawa 2007.

środa, 12 grudnia 2012

"Na krańcu świata. Najsłynniejsza wyprawa na biegun południowy" Apsley Cherry-Garrard



Długo czytałam "Na krańcu świata". Tego się nie da szybko czytać, tej opowieści jednego uczestników wyprawy pod dowództwem porucznika Scotta na biegun południowy.

Scott i jego polarnicy wyekwipowali się, dopłynęli statkiem, dokąd mogli, rozłożyli się obozem i zajęli badaniami naukowymi oraz wyprawą na biegun. Anglicy chcieli być tam pierwsi, a przy okazji przeprowadzić badania naukowe. A może na odwrót, co odrobinkę sugeruje autor? No, teraz to już nieważne. W międzyczasie dostali wiadomość od Roalda Amundsena, że on również wybiera się w tym samym kierunku. Norweg tym manewrem wywołał spore zamieszanie, bo formalnie wybierał się na północ, ale zmienił zamiar w biegu, gdy dowiedział się, że Peary już tam dotarł (chociaż dziś na 100% nie wiadomo, czy dotarł do samego bieguna), zawrócił statek i pożeglował na południe.

To był wyścig dwóch ekspedycji. Ludzie Scotta podążając na południe wciąż mieli (tak myślę, a może nie wciąż, tylko czasami) przed oczami obraz Norwega podążającego na biegun. Zaraz, niech ja się odczepię od Amundsena, nie o nim jest ta książka, tylko o tym, jak piekielnie trudno jest wędrować po Antarktydzie.
Po pierwsze, jest zimno, potwornie zimno, wszystko zamarza, gdy do tego dochodzi porywisty wiatr i opady śniegu, jest się uwięzionym w namiocie czy baraku. Po drugie, droga jest trudna. Przenosząc sprzęt ze statku na ląd można wpaść w grząską krę lub być capniętym przez orkę. Na lądzie można trafić na gładką, równą trasę, a można też przedzierać się przez zwały lodu i zmrożonego śniegu. Można co rusz natykać się na głębokie rozpadliny w lodzie i wpadać w nie. Można utykać co chwila w głębokim śniegu. Można błądzić w zawiei bez żadnych punktów odniesienia. Każda najprostsza czynność wymaga ogromnego wysiłku, czy to chodzi o zrobienie herbaty, rozstawienie namiotu czy wciśnięcie się w śpiwór. Dziąsła miękną od szkorbutu, nogi są wiecznie poodmrażane, ubrania zamarzają na drewno, sanie motorowe się psują, kucyki nie spełniają pokładanych w nich nadziei, psów jest mało i jedzenia dla nich też.
Jest PIEKIELNIE ciężko, mimo ogromnego poświęcenia i hartu ducha Anglików.

Ten obraz Antarktydy jest zimny, odpychający. Nieprzyjazny. Dlatego przeczytałam z trudem. Bach, bach, trach - oto runęło, roztrzaskane na kawałki, moje wyobrażenie o dzielnych polarnikach zdobywcach, którzy z uporem i męstwem, zakutani w ciepłe futra, poganiali psie zaprzęgi do szybszego biegu.To wyobrażenie oczywiście z książki o Amundsenie "Człowiek o którego upomniało się morze", za którą złapałam zaraz po skończeniu książki Cherry-Garrarda. Chciałam porównać fakty dotyczące wyprawy Scotta.

Zaczyna się od telegramu, gdzie wszystko się zgadza.
Cherry-Garrard, s.47 "W Melbourne na Scotta czekał telegram: »Madera. Płynę na południe. Amundsen«".
Centkiewiczowie s.197 "Uprzedzam Anglika, że płynę na Szósty Kontynent i że moim celem jest także południowy biegun".

Teraz o psach.
Cherry-Garrard, s.131 [słowa Scotta] "Jego pomysł wykorzystania psów jest z pewnością znakomity".
Centkiewiczowie, s.203 "Dla nas psy nie wchodzą w rachubę - wycedził wreszcie [kapitan "Terra Nova"], patrząc chłodno na Norwega. - Perspektywa zaplanowanej masakry nieszczęsnych zwierząt jest wprost odrażająca".
Ok, te słowa o masakrze Centkiewicz włożył w usta kapitana statku "Terra Nova", ale i tak coś tu nie halo, prawda?

A potem natknęłam się na tekst:
Centkiewiczowie, s.210 "Uśmiechnął się pobłażliwie na myśl o dumnym, lekkomyślnym Angliku, który ludzi zamierzał wprząc w sanie i kazać każdemu ciągnąć ciężar stu dwudziestu kilogramów, żeby zwycięstwo nad przyrodą nazwać pełnym. Czyżby słuszniej było traktować psy jak ludzi, a ludzi jak psy? Czemu zresztą Scott nad psami litował się bardziej niż nad kucykami islandzkimi? Czekała je ta sama okrutna śmierć".
Norweg uśmiechał się pobłażliwie? Dumny, lekkomyślny Anglik? No nie. Zdaje się, że Centkiewiczowie za bardzo ograli ten stereotyp Scotta, co to nikogo nie słuchał, robił po swojemu i źle na tym wyszedł. Brzydko. Odłożyłam "Człowieka...". Na tle relacji Garrarda opowieść pary Polaków zdaje się bajką dla dorosłych, choć oczywiście znajomości realiów życia za kołem podbiegunowym im nie odmawiam.

To bardzo zimna i niełatwa książka. Biedny Scott i reszta.

  Źródło zdjęcia.

"Na krańcu świata. Najsłynniejsza wyprawa na biegun południowy" Apsley Cherry-Garrard, przekład Jacek Spólny, Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Alina i Czesław Centkiewiczowie, Człowiek o którego upomniało się morze", Czytelnik, Warszawa 1969.

wtorek, 11 grudnia 2012

Uwielbiam pożyczać książki

Dlatego cieszą mnie takie akcje jak Włóczykijka, jak Wędrujące książki biblioNETki, jak Podaj dalej na blogach:
- Notatnik kulturalny
- Książki sardegny
- Moje podróże
i mnóstwa innych, do których nie dotarłam.

Uwielbiam też spotkania biblionetkowe, na których czasem trzeba opędzać się od książek, żeby nie zostać zasypanym książkami ;)

No i z blogerami również uskuteczniam pożyczanki, dziękuję za zaufanie, wcale nie tak łatwo wysłać książkę komuś znanemu tylko wirtualnie.

37 moich książek jest "u ludzi", u mnie na półce stoi 31 "od ludzi", książki powinny wędrować. Prawda?

poniedziałek, 10 grudnia 2012

"Blacksad. Piekło, spokój" Juan Díaz Canales i Juano Guarnido


Pisałam niedawno i pierwszym tomie z serii, teraz czas na tom czwarty (jestem przekonana, że tom drugi z trzecim wcześniej czy później wpadną w moje ręce).

Postacie tak samo fantastycznie narysowane, natomiast miejsce akcji się zmienia, z wielkiego miasta typu Nowy Jork przenosimy się do Nowego Orleanu w stanie Luizjana, kolebki jazzu. Fabuła dotyczy muzyki, Blacksad otrzymuje zlecenie od właściciela wytwórni płyt, Fausta - ma znaleźć uzdolnionego pianistę uzależnionego od heroiny. Musi się spieszyć, bo Fausto umiera na raka, a pianista też już ledwo ciągnie.
Fabuła jest bardziej skomplikowana, co (moim zdaniem) wcale nie wyszło komiksowi na dobre. Dodatkowo autorzy kilkukrotnie urywali wątek jak Tatarzy hejnał mariacki, w filmach jakoś mnie to nie razi, a tu tak.

Zwróciłam za to uwagę, jak doskonale w tej książce są sportretowani Murzyni (czy to aby słowo poprawne politycznie?). Wcale bym tego nie zauważyła, gdyby nie notka na blogu Outline o opracowaniu "Black images in the comics" Frederika Strömberga, z której wynika, że wierne i bez zafałszowań i stereotypów rysunki Murzynów są dość rzadkie.

Tak czy siak, podobało mi się. I chylę czoła przed planszami z uliczną paradą, spędziłam nad nimi dłuższą chwilę, wpatrując się z upodobaniem w szczegóły.
Plansza stąd, w linku więcej, polecam.


 "Piekło, spokój", scenariusz: Juan Díaz Canales, ilustracje: Juano Guarnido, przekład z języka francuskiego: Joanna Jabłońska, Wydawnictwo Egmont, Warszawa 2010.

sobota, 8 grudnia 2012

"Uczta dla wron. Cienie śmierci" G.R.R. Martin - cóż za straszliwa nuda


Bożesz ty mój, jak mówi ciocia Stasia z Klanu, ależ ja się wynudziła przy czytaniu, aż niepodobna to sobie wyobrazić! No wprost aż nie wiem, co tu pisać, żeby coś mi z tego zostało na przyszłość (czyli jak uda mi się zdobyć następny tom). Ale jakieś krótkie streszczenie by się zdało.

Co się dzieje ze Starkami? Tymi, co przeżyli, oczywiście.
Sansa udaje córkę Littlefingera w Orlim Gnieździe. Arya próbuje się odnaleźć w jakimś zakonie czy czymś takim. Chłopcy Starków, nie wiem, czy jest o nich choćby wzmianka, oprócz Jona, o którym jest wzmianka, że jest Lordem Dowódcą. Karła brak, bo gdzieś się skrył, smoków brak, bo w tym tomie całkiem je pominięto...
Zdaje się, że cały tom wypełnia sobą Cersei, piękna i wyjątkowo niesympatyczna królowa, która wszystko wszystkim ma za złe.
Trochę jest o królestwie Żelaznych Wysp, gdzie po śmierci Greyjoya zaczynają szarpać się o władzę.  Trochę jest też o Dorne, gdzie po śmierci Oberyna Martella też zaczynają szarpać się o władzę.
Trochę więcej jest o Brienne z Tartu, ale nic ciekawego, jeździ i szuka Sansy.

Straszliwie nudny tom. 

"Uczta dla wron. Cienie śmierci" G.R.R. Martin, przełożył Michał Jakuszewski, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2006.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

"Blacksad. Pośród cieni" Juan Díaz Canales i Juano Guarnido - MRAU.

Dopiero co odłożyłam na półkę kryminał noir w postaci “Miejskich historii”, a już wpadł mi w ręce następny taki, może nawet jeszcze bardziej noir niż poprzedni.
Przypadkowo nie wpadł, Julka pożyczyła mi kilka komiksów, wśród których znalazł się czwarty tom serii Blacksad. Zanim się do niego zabrałam, wyciągnęłam z regału tom pierwszy, dla przypomnienia i wczucia się w klimat.

Jest się w co wczuwać, mrau, mroczne zaułki wielkiego miasta, zadymione spelunki, zaplute komisariaty, mrau po raz drugi. Jest wszystko, co trzeba: prywatny łaps, czyli tytułowy Blacksad; jego była kochanka występująca jako gustownie upozowany trup; jest wielki i solidnie wyglądający policjant; jest wysoko postawiony podejrzany i jego ochroniarze, potężni i zwaliści.
Z fabułą jest tak samo, wszystko, co trzeba: ona ginie, policja ma nieco skrępowane ręce, łaps powodowany sentymentami wkracza do akcji, trochę się dowiaduje, po czym dostaje w michę, ale taki drobiazg jak sklepana micha przecież go nie powstrzyma.
Blacksad jest bardzo bardzo bardzo typowym prywatnym detektywem (twardziel o miękkim sercu), że aż można się pod nosem pouśmiechać, że stereotyp. Ale jednocześnie jest bardzo bardzo bardzo nietypowy. Jest kotem, czarnym kotem.

Och, uczynienie zwierząt bohaterami jest strzałem w dziesiątkę, zwłaszcza w tak znakomitym wykonaniu. Szef policji to wilk, jego podwładni to psy, ochroniarze - nosorożec i niedźwiedź, i tak dalej i tak dalej. Sami zobaczcie
[plansza pochodzi stąd - zajrzyjcie koniecznie]

Sam autor tłumaczy taką właśnie konwencję słowami: 
"To dżungla, w której cieniu wielki pożera małego, a ludzie zachowują się jak zwierzęta". *
Podobają mi się te postacie, podobają mi się kolory, sepia, ochra, jak na starych zdjęciach, czar czasu. Podoba mi się ten komiks.

P.S. Komiks należy do literatury francuskiej, choć obaj autorzy to Hiszpanie. Ciekawe.

[*] - "Blacksad. Pośród cieni", scenariusz: Juan Díaz Canales, ilustracje: Juano Guarnido, tłumaczenie: Arno, Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 2001, s.48.
Drukowane na kredowym papierze we Francji.

sobota, 1 grudnia 2012

"Miejskie historie" Dashiell Hammett - opowiadania kryminalne


 "Jego jasnowłose, szatańskie wręcz oblicze przybrało kamienny wyraz".[*]
No i po co wynotowałam sobie ten właśnie fragment? Przez to oblicze, które zdało mi się porośnięte jasną, płową sierścią, jak u wilkołaka. Jack Nicholson się kłania, wyszczerzając zęby.

A to nie wilkołak, tylko poczciwy Sam Spade. Miłośnicy kryminału noir znają Sama, prawda? Też znam, ale to nie jest mój ulubiony detektyw z tego okresu, wolę Lwa Archera.

"Miejskie historie" to zbiór opowieści, gdzie zawsze jest jakiś szwindel, kant lub pada trup. Z drugiej zaś strony zawsze jest jakiś stróż prawa, detektyw czy biały charakter, który kanciarza i mordercę bez pudła wyłuskuje z dostępnej mu populacji i poddaje reperkusjom uświęconych prawem. Czy jakoś tak.

Książka idealna na zastój czytelniczy, odblokowuje bez pudła. Nic nie szkodzi, że w ogóle nie zostaje w pamięci.


---
[*] "Miejskie historie" Dashiell Hammett, przełożył Łukasz Małecki, wydawnictwo “C&T” Toruń 2010, s. 274

piątek, 30 listopada 2012

"Amandine" Marlena de Blasi - ym, hym, hm.



1. Fabuła

Młodziutka polska arystokratka zachodzi w ciążę, a jej matka wywozi niemowlę do klasztoru we Francji, zapewniając maleństwu dostatek i absolutny brak rodziny. Dziecię smutne i słodkie chowa się w klasztorze przez 10 lat, po czym jedzie do rodziny opiekunki, wpadając w środek wojny (Francja właśnie poddała się Niemcom). Jedzie tak jakieś cztery lata. Babcia dziewczynki umiera podczas okupacji, ostatnim tchem przekazując córce wiadomość, że jej dziecko nie umarło, a ta podejmuje poszukiwania, przy okazji przygarniając osierocone dzieci (czwórkę).
 
2. Kwestie, hm, dziwne i wątpliwe:

2.1. Dziewczynka z opiekunką wędrują po Francji przez cztery lata, prawie nie spotykając Niemców, a do tego żadna (prawie, jedną pomijam, spoiler) krzywda im się nie dzieje. Nikt na nie napadł, nie obrabował, nie zgwałcił, a ruch oporu nieba im przychylał. Święte ludzie ci Francuzi.

2.2. Młoda dziewczyna rodzi dziecko i kompletnie, kompletnie się nim nie interesuje, przyjmując na wiarę wszystkie wyjaśnienia serwowane jej przez mamusię, że dziecko chore, że umarło, że to, że tamto. Nawet nie wie, gdzie grób. Ratunku i litości.

2.3. Osiedlona we Francji Polka poznawszy sierotę od pierwszego wejrzenia wie, że dziecko ma w sobie coś z Polki i w dodatku arystokratki. Ciekawe skąd.


3. Osoby:

3.1. Amandine - za śliczna, za słodka, za chora, za bardzo prześladowana, za bardzo dotknięta nieszczęściami, za poważna, za dorosła, za, za za. Ble.

3.2. Jej matka - bezwolna mimoza. Ble.

3.3. Jej babka - twarda jak stal. No, jedna porządna postać.

3.4. Opiekunka - bez życia własnego.

3.5. Ruch oporu - bohaterowie jak aniołowie.

3.6. Zakonnice dwie - skłamałam, że jedna porządna postać, bo jeszcze dwie zakonnice, oczywiście czarne charaktery, są interesujące.


Ogólem - ckliwa historia, obfitująca w łzy, pożegnania, rozstania, powroty oraz te "w ostatniej chwili", "cudem" czy "ostatnim tchem". Idę wyrzucić ze schowka inne jej powieści, o ile je mam.

 Lektorka, Marta Klubowicz, na początku mi przeszkadzała swoją twarzą, bo ją widziałam przed oczami. To nie jej wina, absolutnie, po prostu fabuła taka sobie, to myśli leciały to tu, to tam i padło na lektorkę. Potem przestała mi przeszkadzać, bo się przyzwyczaiłam, za to zaczęło mi się podobać, jak ona wymawia francuskie zwroty. Ślicznie. Dykcja bez zarzutu.




"Amandine" Marlena de Blasi, tłumaczyła Katarzyna Malita, Świat Książki, 2011.

Amandine [Marlena de]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

środa, 28 listopada 2012

"Obcy w obcym kraju" Robert A. Heinlein - co to znaczy grokować?


Żeby jakoś uporządkować wrażenia po lekturze, chyba muszę ją sobie wypunktować.
1. Ludzie wysyłają ekspedycję na Marsa, który okazuje się być zamieszkany przez Marsjan.
2. Kolejna ekspedycja zabiera z Marsa ludzkie szczenię (marsjańskiego Mowgli) imieniem Mike.
3. Mike wygląda jak Ziemianin, a myśli jak Marsjanin.
4. Mike jest bardzo cenny (jako właściciel Marsa z ziemskiego punktu widzenia) dla amerykańskiego rządu i dlatego jest trzymany w zamknięciu.
5. Ludzie, którym się nie podoba to przymusowe zamknięcie, porywają chłopaka i uciekają.
6. Uciekinierzy znajdują schronienie u Jubala i przebywają tam do momentu, aż Mike zaczyna rozumieć ludzi.
7. Mike z dziewczyną żyje na własny rachunek, zakłada kościół, a następnie idzie w ślady Boga.

Świetnie mi się czytało tę powieść, do mniej więcej połowy szóstego punktu. Jubal tłumaczy Mike'owi świat, obnażając wszystkie ludzkie wady, zawiłości, nonsensy, absurdy i dziwolągi. Na wszystko ma odpowiedź, wszystko analizuje, na wszystkim się zna: na polityce, socjologii, religii, historii, kulturze, sztuce*... Nie wywyższa się przy tym, nie wymądrza - ale (no właśnie, zawsze jest jakieś ale) ta wszechwiedza nagromadzona w jednym miejscu, a właściwie w jednym człowieku, przytlacza. I deprymuje. Uch.

Zaś poczynania Mike'a można rozpatrywać na... chciałam napisać: na wiele sposobów, ale zaraz się zmitygowałam, bo sposoby są dwa. Ludzki i nieludzki (marsjański). Trzy. Jeszcze boski.

Czy Mike chce zbawić ludzkość, mimo że ludzkość wcale nie ma na to ochoty? (nigdy nie miała) Czy chce zbawić samego siebie? Zgrokować świat? A co znaczy zgrokować? Doszłam do wniosku, że zgrokować to znaczy zrozumieć. Potem, że zgrokować znaczy uwierzyć. Jedno  i drugie.

Nie zgrokowałam sksiążki w obu tych znaczeniach, zabrakło mi wiary. Ale wiem, że byli tacy, którym jej nie zabrakło - "Obcy w obcym kraju" został obwołany biblią pokolenia hipisów. Na zdrowie.

* "Abstrakcja jest w porządku - o ile idzie o tapety czy wykładzinę podłogową. Ale prawdziwa sztuka jest procesem wywoływania u odbiorcy reakcji - litości czy zgrozy, które wcale nie są abstrakcjami dla żadnego człowieka. To, co robią ci samozwańczy współcześni artyści jest czymś w rodzaju pozbawionej emocji pseudointelektualnej masturbacji. Kreatywna sztuka jest jak wstęp do płciowego stosunku - zawsze i wszędzie artysta usiłuje uwieść emocjonalnie odbiorcę". [1]

---
[1] "Obcy w obcym kraju" Robert Anson Heinlein, przełożył Andrzej Sawicki, Solaris, Stawiguda 2006, s.488

wtorek, 27 listopada 2012

Zdegustowana jestem, ale pocieszam się stosikiem

Albowiem dotarłam do informacji, że Audioteka.pl dostała Złotą Kaczkę za "Grę o tron" - gratuluję! Zdegustacja zaś dotyczy tego, że zamiast takie świetne książki słuchać, to ja się męczę z mało interesującą "Jak zostać królem". Ale może się jeszcze rozkręci.
Co do Martina, to przecież właśnie go czytam - "Cienie śmierci". I kompletnie, ale to kompletnie mi nie wchodzi, co się dzieje? Zepsułam się!

Dla pocieszenia wkleję sobie stosik, zacny, książkowy...

... na którym znajdują się od dołu:
- Margaret Millar "Gładkie słówka" i "Pięknym za nadobne",
- Kelly Braffet "Wszelki ślad zaginął",
- Dashiell Hammett "Miejskie historie" - wszystko to od zaprzyjaźnionej Ałtorki, bardzo dziękuję!
- Jennifer Clemens "Trucizną mnie uwodzisz" - od Małej Kurki (nie śmiać się, to wydawnictwo jest) za głosowanie w ZZ, dziękuję!
- Marcin Ciszewski "Upał" - wygrane na stronie notatnik kulturalny (choć absolutnie nie zgadzam się, że to kicz, ta okładka), dzięki!
- Antonina Kozłowska "Czerwony rower" i "Trzy połówki jabłka" - od Autorki, bardzo dziękuję!
- "Dawny humor polski" - a to znalazłam w paczce od Vespera, zafakturowane na jeden grosz :)
- Alan Bradley "Tych cieni oczy znieść nie mogą" - mówiłam, że kupię! Fajnie, że Vesper ma darmową dostawę.
- Agata Matraś "Komiks, który wydarzył się naprawdę" - wygrałam! :) Na gackowym blogu! Z dedykacją mam! Dzięki!
- Henning Mankell "Cios. Szczelina" - prezent od Izy - wielkie dzięki! Już mi niewiele brakuje, by wszystko o Kurcie Wallanderze poznać :)
- Rob Scotton "Kotek Splotek" - Baranek się podobał, to Kotek będzie dla Krzysia pod choinkę.
- Wanda Chotomska "Wyliczanki, zgadywanki, wierszowanki" - wygrana na blogu Czytajki - Krzyś już porwał i czyta do snu. Mną czyta, oczywiście. Dzięki!

Żeby zrobić miejsce na półkach, wystawiam książki na fincie, może ktoś zainteresowany?

niedziela, 25 listopada 2012

"Rymowanki dla dużych dzieci" Wisława Szymborska


Szymborska, noblistka (słowo podejrzanie podobne do), nobliwa, srebrnowłosa, poważna, poetka, napisała "umrzeć - tego się nie robi kotu". Ależ drętwo i nudno brzmi, prawda?
Tylko brzmi, bo ta pani napisała  "Rymowanki dla dużych dzieci", skrzące się humorem i uśmiechem, z przepięknymi wyklejankami. A co to są te rymowanki?

Na przykład urocze limeryki:
"Tutaj spoczywa Krzysztof Przywsza, 
a tuż przy Przywszy żona bywsza.
Jak widać z porównania dat,
te zgony dzieli kilka lat -
nieboszczka była dłużej żywsza." [1]

Moskaliki:
"Kto powiedział, że Francuzki
piją kawę z filiżanek,
temu pierwszy dam po buzi
pod świątynią Felicjanek." [2]

Lepieje:
"Lepiej molestować dziatwę,
niż zjeść tutaj kuropatwę." [3]

Odwódki:
"Od samogonu utrata pionu." [4]

Altruitki:
"Ulżyj trawie w obowiązkach:
sam wybujaj na Powązkach." [5]

Galeria Pisarzy Krakowskich:
"Tu Pilch z kieliszkiem pustym w ręce.
Malarz dał wyraz jego męce." [6]

Podsłuchańce (już nie rymowane):
" - Lenina nie wszystko przeczytałem. Bo zresztą on też nie wszystko napisał." [7]

Cudności. A wyklejanki to połączenie starego "Przekroju", czołówki z "Latającego cyrku Monty Pythona", uroku, finezji i uśmiechu.

Bierzcie i czytajcie, zaprawdę powiadam wam. Viv jest tego samego zdania.

P.S. I zajrzyjcie tutaj - przepiękne portrety Autorki. 


---
[1] "Rymowanki dla dużych dzieci" Wisława Szymborska, z wyklejankami Autorki, wydawnictwo a5, Kraków 2003, s. 12
[2] Tamże, s. 18
[3] Tamże, s. 23
[4] Tamże, s. 28
[5] Tamże, s. 32
[6] Tamże, s. 34
[7] Tamże, s. 41

czwartek, 22 listopada 2012

"Mówca umarłych" Orson Scott Card - ale czad


Książka, która zabrała mnie na inne planety. Autentycznie. Słuchałam i odpływałam, to znaczy odlatywałam, ale nie tak, jak myślicie, tylko normalnie, rakietą kosmiczną odlatywałam i tam byłam. Śmiejcie się, śmiejcie, serio mówię! ;)

No dobra, trochę koloryzuję, ale naprawdę książka mnie kupiła, kilkoma rzeczami. Po pierwsze: miejsce akcji - czyli planeta z obcą rozumną rasą; po drugie: ta właśnie obca rasa zwana prosiaczkami ze swoimi tajemnicami; po trzecie: ludzie, którzy badają te tajemnice, czyli ksenolodzy. Oraz oczywiście sam mówca, postać irytująco wszechwiedząca, empatyczna i bezstronna.

Jeśli ktoś zna, choćby śladowo, "Grę Endera", to wie, że ludzkość spotkała się tam z obcą rasą, zwaną robalami. Wynik tego spotkania był dramatyczny i ludzkość po trzech tysiącach lat doskonale go pamięta. Kiedy więc ludzie znów znajdują obcą rasę, są bardzo bardzo ostrożni i kontakty ograniczają do minimum, bojąc się powtórki z rozrywki. Zakazy i ograniczenia chyba jednak bardziej szkodzą niż chronią. Tu sobie pozwolę na krytykę Kongresu: jak się nie chce ingerować w rozwój obcych, to się nie włazi z butami na ich planetę. Ogrodzenie ludzkiej kolonii murem jest jak ogradzanie mrowiska drutem kolczastym. Tak.

Ludzie i prosiaczkowie w miarę upływu lat poznają się i coraz silniej na siebie oddziałują, aż do tragedii (znów!), tyle że tym razem nie chodzi o śmierć całego gatunku, a o śmierć kilku ludzi, tajemniczą i zagadkową. Jest ciekawie, co? A od tego momentu robi się jeszcze ciekawiej, akcja nabiera rozmachu i tempa i nie można się od książki oderwać. Na planetę przybywa Ender, tak, ten Ender sprzed trzech tysięcy lat, ale nie po to, by się rozprawić z prosiaczkami, przeciwnie, zależy mu na szczęściu i zadowoleniu wszystkich ras: ludzi, prosiaczków, robali poniewczasie (a może i nie poniewczasie), taki samarytanin z niego. Dziwnym wielce była dla mnie ta wielokrotnie podkreślana w książce nienawiść ludzkości do Ksenobójcy, ale wizualizowałam sobie Hitlera i poziom zdziwienia we krwi mi spadał.

Rany, jak ja lubię takie książki, co łączą w sobie tak wiele: obce planety, obce rasy, socjologię, tajemnicę, fantastykę, akcję... mniam! I jeszcze Roch Siemianowski jak wisienka na torcie.

Niestety, audiobook ma jeden mankament. Poszczególne fragmenty nie są hm, zsynchronizowane z końcami rozdziałów czy (o zgrozo) zdań. Wygląda to tak, jakby całość była nagrana w jednym kawałku (w co osobiście nie wierzę, bo żaden lektor nie wytrzyma czytania ciągiem przez kilka godzin), a potem pociachane na w miarę równe kawałki. Czasem ciachnięcie wypada na końcu rozdziału, czasem na końcu zdania, a czasem w środku zdania. Ucierpiała na tym płynność. Ktoś to powinien przesłuchać przed ciachaniem!

Co nie zmienia faktu, że książce daję szóstkę i bardzo bardzo dziękuję Bibliotece Akustycznej za udostępnienie audiobooka!

"Mówca umarłych" Orson Scott Card, tłumacza nie podano (ale za to na okładce wydrukowano logo siedmiu patronów medialnych), Biblioteka Akustyczna 2012.

Mówca umarłych [Orson Scott Card]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
Mówca umarłych [Orson Scott Card]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

wtorek, 20 listopada 2012

Borys Strugacki

Miała być kolejna recenzja, ale dotarła do mnie wiadomość o śmierci Borysa Strugackiego i poczułam, że muszę to jakoś skomentować.

Kto nie zna braci Strugackich, ręka w górę! I niestety, zdaję sobie sprawę, że tych rąk będzie wiele, bo mimo tego, że to najwybitniejsi rosyjscy pisarze s-f, to ten gatunek wciąż jakby jest niszowy. I nie oponować mi tu, bo widzę, choćby po spotkaniach biblionetkowych, gdzie na stole leżą i rozpychają się łokciami stosy powieści obyczajowych, klasyki, literatury faktu.... a s-f jak na lekarstwo. Szkoda, bo bardzo warto zapoznać się z twórczością braci.

Tu, na tym blogu, zamieściłam trzy opinie na temat ich powieści:
"Ślimak na zboczu", "Przenicowany świat" (gdzie się przyznałam do miłości do tych panów, czytelniczej oczywiście) oraz "Żuk w mrowisku" (wyrazy miłości podtrzymałam). Czytałam znacznie więcej, bardzo polecam "Piknik na skraju drogi" (po przeczytaniu tegoż obejrzałam nawet straszliwie nudny film "Stalker" nakręcony przez Tarkowskiego), "Poniedziałek zaczyna się w sobotę", "Przyjaciel z piekła", "Sprawa zabójstwa" (to też zostało nakręcone i nawet obejrzałam, szkoda, że po fińsku było, ale z książką w ręku dałam radę)... ech, zresztą wszystko polecam! Sięgnijcie po ich książki, zachęcam.

Na zdjęciu bracia (na lewo Arkadij, zmarł w 1991 roku, na prawo Borys, zmarł w 2012 roku) w roku, w którym się urodziłam. Zobaczcie półki za nimi. Na pewno uwielbiali czytać, jak każdy z nas, molów książkowych.

niedziela, 18 listopada 2012

"Szamanka od umarlaków" Martyna Raduchowska. Umarli. Demony. I harpie.


Wszyscy znamy takie rodziny, co to dziadkowie utalentowani, rodzice utalentowani, dzieci też, ale trafi się jedno takie brzydkie kaczątko czy też czarna owca (ciekawe, że też głównie takie zwierzęce określenia), co to do niczego się nie nadaje. Ida, główna bohaterka, jest właśnie takim wyrodkiem, bo nie spełnia pokładanych w niej nadziei. Nie wykazuje umiejętności magicznych! W magicznej rodzinie to zbrodnia.
Zamiast tego widzi umarłych. I demony. I harpie. Okropność.
Ale się do tego nie przyznaje, ucieka z domu na studia ("Kogel-mogel" się kłania), tam idzie jej bardzo dobrze, tylko co z tego, skoro dalej widzi umarłych. I demony. I harpie.

No dobra, przeinaczyłam trochę, demony i harpie Ida zaczyna widzieć dopiero na studiach (edukacja szkodzi czy wręcz przeciwnie, rozwija percepcję?). Poradzić sobie z tym nie umie, więc pomaga jej ciotka. Tyle że Ida ciotki nie lubi, nie chce jej pomocy, nie chce u niej mieszkać, a gdy się dowiaduje, że ciotka jest medium (osobą przeprowadzającą dusze zmarłych z jednej strony na drugą) i Ida ma być wyszkolona w tym samym fachu - to wszystkie witki jej opadają.

Czytelnikowi, czyli mnie, nic nie opada, tylko właśnie wzrasta. Zainteresowanie. Tempo czytania też. Leciałam przez kartki jak burza, dowiadując się, co czyni Ida w sprawie umarłych (tak, tak, demonów i harpii też), jak pomaga jej ciotka i co robią we własnej sprawie umarli i demony. Harpia we własnej sprawie nic nie robi, harpia to tylko wrzeszczy i płonie, na zmianę.

Skończyłam książkę i pomyślałam, no jak to, czemu koniec, nic się nie wyjaśniło, gdzie reszta? Obmacałam książę, żadnej wzmianki, że będzie dalsza część i nawet już się trochę obraziłam, ale nakierowano mnie na stronę autorki na FB, gdzie się wyjaśniło, że będzie kontynuacja, uff.

Po pewnym czasie zdałam sobie też sprawę, że powieść Raduchowskiej to nie tylko fantasy, ale i horror. Nie lubię horrorów, nie cierpię się bać, ten gatunek w książkach i filmach omijam szerokim łukiem. Jakim cudem mi się to spodobało, nie wiem, ale spodobało.

I jeszcze się pochwalę, że książkę mam z dedykacją autorki "Dożywocia", albowiem wygrałam ją w konkursie na biblioNETce, popełniwszy limeryka. :)

Szamanka od umarlaków [Martyna Raduchowska]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

czwartek, 15 listopada 2012

"Róże cmentarne" Marek Krajewski, Mariusz Czubaj - nie było dobrze


Powiem krótko: nie podobało mi się.

Pobrałam sobie audiobooka z finty, trochę się wahając, bo nazwisko Krajewskiego wcale mnie nie zachęca, a Czubaja nie znam. No ale myślę sobie - Mocka nie będzie, będzie dobrze!
Nie było.
Głównym bohaterem jest komisarz Jarosław Pater, któremu dostaje się sprawa seryjnego mordercy. W całej Polsce padają trupy, ale że następne zabójstwo morderca zamierza popełnić na Wybrzeżu, o czym niezwykle uprzejmie policję zawiadomił, to właśnie na Wybrzeżu czeka na niego Pater z ekipą. Doczekał się, padł trup, z różą cmentarną na tyłku (czyt: z tatuażem przedstawiającym różę oplecioną wokół krzyża), co przypomniało Paterowi dawną sprawę, która wciąż mu wisi jak miecz Damoklesa nad głową. Wtedy bowiem trupem padły dwie osoby, też z tatuażami na tyłkach, a komisarz sprawcy nie wykrył, bo mu się sprzęgło śledztwo z kłopotami rodzinnymi. Zawalił na całej linii, małżeństwo mu się posypało, a sprawa dwóch dziewczym do dziś mu siedzi kamieniem na żoładku.

Teraz zabiera się do świeżej sprawy z zapałem, mając nadzieję na jakieś katharsis. Źle, wróć, złe słowo, zapał sugeruje sporą dozę energii, jakąś sprężystość, a działania Patera przypominają ociężały i powolny trucht nosorożca, nie zważającego na przeszkody. Nie przeczę, w tym przypadku przynosi to rezultaty, ale przyjemności z czytania/słuchania nie miałam, niestety (ach, gdzie finezja, gdzie błyskotliwość?).

Pater jest zgorzkniałym gburem, niebezpiecznie przypominającym Mocka, brak mu intuicji Wallandera i łotrzykowatego wdzięku Zygi Maciejewskiego. Jeśli chodzi o życie osobiste, solidnie nakreślone, też nie jest dobrze. Próbuje nawiązać ściślejsze kontakty towarzyskie z sympatyczną młodą dziewczyną, nie wychodzi mu, bo obowiązki służbowe są ważniejsze - i sobie wtedy pomyślałam “ale ci się upiekło dziewczyno, nie miałabyś z nim życia!”. Nie polubiłam faceta, to widać, ale co ja mam takiego, że jak nie podoba mi się główny bohater, to od razu cała książka jest do kitu? Po co mi to emocjonalne podejście? Ech.

Jeszcze co do intrygi: podejrzanych jest tak mało, że w pewnym momencie czytelnik sam zgadnie, kto jest czarnym charakterem. I dziwi się, że komisarz mając dwóch podejrzanych. w pewnym momencie z jednego z nich rezygnuje ot tak.
 Jeszcze jedno: scena z mordowaniem szerszenia za pomocą żelu do golenia jest wyjątkowo paskudna. Obrzydliwość. Szerszenie, choć nie wzbudzają sympatii, na to nie zasługują.

Lektor: bez fajerwerków i bez zarzutu. Jarosław Rabenda czyta bardzo dokładnie, wszystko słyszałam.

“Róże cmentarne” Marek Krajewski, Mariusz Czubaj, czyta Jarosław Rabenda, Seria Sensacji i Kryminały, Biblioteka Akustyczna 2010. 
Róże cmentarne [Marek Krajewski, Mariusz Czubaj]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE


Róże cmentarne [Marek Krajewski, Mariusz Czubaj]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

poniedziałek, 12 listopada 2012

"Gra na cudzym boisku" Aleksandra Marinina - chorzy ludzie, chora Nastia


Kontynuuję przygodę z Nastią Kamieńską z zadowoleniem.

Tytuł książki jest znakomity, bo kojarzy się jednoznacznie z treścią - to Anastazja gra na cudzym boisku. Jest na gościnnych występach, nie, wróć, jest na wczasach zdrowotnych w sanatorium w Mieście. Traf chce, że gdy tam przebywa, zaczynają dziać się jakieś dziwne rzeczy, jakieś zakłady, podrywy, spotkania z ludźmi... no i oczywiście, bach, zabójstwo.

Anastazja mimo że na urlopie, to nie przestała przecież myśleć, oczy jej też nie wypadły, więc obserwacje różne zdążyła poczynić - chętnie podzieliłaby się wnioskami z miejscową milicją. Ale miejscowa milicja ma w odwłoku jej informacje i ogólnie jej osobę, nie wiedząc, że ma w odwłoku wyjątkowo błyskotliwy i analityczny umysł. Nie docenili Nastii, ich strata.

Docenił za to lokalny mafioso, Denisow. Człowiek, który oplótł Miasto pajęczą siecią zależności, interesów i intryg, podporządkował je sobie całkiem i bez reszty. Niezakontraktowane morderstwo (a takie właśnie zdarzyło się w sanatorium) jest mu bardzo nie na rękę. Anastazja zgadza się mu pomóc, bo po pierwsze czuje się doceniona, po drugie boi się odmówić. Tym samym wplącze się w sieć zależności mafijnych, czego nie powinna robić, ale czy zawsze robimy to, co powinniśmy?

To, że Anastazja rozwiąże zagadkę, nie ulega wątpliwości, ale uderzyło mnie w książce coś innego. Raz - niesamowita wyobraźnia autorki, jeśli chodzi o wymyślanie, co też przestępcy mogą zmajstrować. Nie jakieś tam pospolite morderstwa, rabunki, narkotyki czy seks. Filmy! Nie pornosy, ale filmy kręcone na zamówienie dla ludzi psychicznie zwichrowanych (chorzy ludzie...), odzwierciedlające ich demony i harpie - straszne!
Dwa - kruchość Nastki, silna duchem, ale ciało jej niedomaga (chora Nastia...). I ta jej słabość wyzwala w Denisowie ojcowskie uczucia, ten capo di tutti capi mówi "dziecinko" i przytula opiekuńczo pracownika moskiewskiej milicji. Prawdopodobne jak diabli, co? Co nie zmienia faktu, że urocze.

I równie uroczy cytat mam na koniec, nie związany z niczym, tylko z okolicznościami przyrody, ale tak mi się spodobał, że hej.
"Tego dnia, w niedzielę trzydziestego pierwszego października, w Mieście spadł pierwszy śnieg. Ziemia, przemrożona w ciągu kilku dni ujemnej temperatury, przyjęła go z wdzięcznością i nie zaczęła wchłaniać chciwie i niechlujnie, pozostawiając na powierzchni szare, grząskie błocko, ale pozwoliła, by płatki układały się na niej równymi warstwami i radośnie błyszczały w słońcu".  *

Gra na cudzym boisku [Aleksandra Marinina]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

---
* - "Gra na cudzym boisku" Aleksandra Marinina, przełożyła Ewa Rojewska-Olejarczuk, W.A.B, Warszawa 2007, s.231.

piątek, 9 listopada 2012

Cudne chwile nad rybką i z komiksem

Wszystko właściwie zawarłam w tytule, a rozwinięcie brzmi tak:
Cudnie jest wpaść do knajpki,
zamówić sobie takie coś
na jednym talerzu z takim czymś
(tylko w moim zestawie nie było tego z ogonkami, tylko jakaś rybka o białym mięsie)
a do tego
no wiem, całkiem nie pasuje, ale mnie to nie przeszkadza.

I najważniejsze, podczas czekania na powyższe czytałam
pożyczone od Julki (Julka, dzięki!).
No sami zobaczcie planszę ze strony kultura gniewu, można paść z zachwytu.
I pewnie bym padła, gdyby nie to, że sushi mi przynieśli.




środa, 7 listopada 2012

"Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji" Anna Ikeda - czytać nie czytać... czytać, ale bloga


Jeden z niewielu książkowych nabytków ostatnimi czasy. Zakup impulsywny, poczyniony po lekturze recenzji na jednym z blogów (zapomniałam który to był, ale właścicielka pewnie rozpozna, bo w komentarzu wpisałam, że już mam) oraz po lekturze bloga autorki. Jedno i drugie nadzwyczaj mi się spodobało, toteż zakupiłam. Drogo trochę, prawie 50 złotych.
Zanim zaczęłam, dorwał się do tego mój mąż. Odczekałam trochę i pytam "No i jak?". Mąż na to, że takie sobie i wzruszył ramionami. Ech, myślę sobie, a to dopiero, utopiłam pięć dych. Ale patrzę, mąż wciąż czyta, nie odkłada, co więcej, zaczyna tu i ówdzie chichotać i czytać mi na głos co soczystsze kawałki. Dobra nasza!

Skończył, więc mogłam sama wziąć do ręki. Początek rzeczywiście taki sobie, ten wstęp, korporacyjne opowieści, hm, po co to w ogóle? Potem zaczyna się robić ciekawiej, bo autorka opisuje Japonię, czyli to, na czym się zna, bo tam mieszka, żyje i pracuje. Życie codzienne na prowincji jest nieco egzotyczne, nie przez okoliczności przyrody, tylko przez odmienność kultury. Narratorka spotyka się z tą odmiennością na każdym kroku, czasem ją to drażni, czasem zaskakuje, a czasem śmieszy. I tu właśnie problem. To, co śmieszy autorkę i co rozbawiało mojego męża, u mnie wywoływało co najwyżej uśmiech. Rozbiegło nam się w przeciwnych kierunkach poczucie humoru? A gdzie tam, to jest właśnie to, co lubię, ironiczno-pratchettowskie przymrużenia oka.

Bardzo być może, że na odbiór miały wpływ okoliczności czytania - książkę wzięłam do szpitala, gdzie byliśmy z dzieckiem na badaniach, wiadomo, mało wesołe miejsce, mało wesołe myśli towarzyszące. No i masz.

Mocny plus ma u mnie książka za autentyczność i mnogość zdjęć, minus za brak choćby szczątkowego tych zdjęć opisu.

Daję czwórkę, trochę podbiłam za te chichoty męża. Jednocześnie informuję, że bloga mam w czytniku i czytam regularnie i z przyjemnością. Blog lepszy? A może to jest tak, że nie z każdego świetnego bloga może powstać świetna książka? Wawrzyniec Prusky z Bazylkami dali radę, ale czasem przeniesienie formuły krótkich blogowych notek do książki nie wystarczy, brak fabuły ciut uwiera.


Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji [Anna Ikeda]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
"Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji" Anna Ikeda, W.A.B., Warszawa 2012.

sobota, 3 listopada 2012

Do licha, nie miałam pojęcia, że już cztery lata prowadzę bloga!

Jakoś tego nie śledzę, ale teraz mi się kliknęło w archiwum i proszę, pierwszy wpis (nie klikajcie, bo jest całkiem bez sensu i odjechany) jest z 31 października.
789 postów, 3281 komentarzy, 93 909 wyświetleń strony - jakieś kosmiczne liczby!

Dajmy spokój liczbom, zapraszam na małe przyjątko urodzinowe ;)